rzymska majówka wieki temu…

Nie ma co ukrywać, że obecna sytuacja panująca na świecie nie sprzyja zdobywaniu nowych doświadczeń podróżniczych, więc chcąc tak jak przez ostatnie sześć lat wrzucać na bloga co miesiąc nowy wpis, musimy sięgać po coraz bardziej odgrzewane kotlety. Tym razem opiszę historię jednej z naszych pierwszych wspólnych podroży samolotem, czyli wyjazd do romantycznej stolicy Włoch w 2013 roku.

Rozpoczynając podróże po świecie niejako naturalnie wyrabia się w sobie pewne sympatie i antypatie względem przedstawicieli poszczególnych narodów. W związku z upływem czasu i rosnącym doświadczeniem podróżniczym pewne z tych założeń okazują się zupełnie błędne, a inne zaskakująco trafne. Ja od pierwszego wejrzenia zakochałem się we włoskiej kulturze i po prostu nie jestem w tej kwestii obiektywny- Włochom wybaczę znacznie więcej, niż dajmy na to Hiszpanom czy Grekom. A szczególnym sentymentem darzę Rzym, wszakże to tam moja kochana żona powiedziała mi siedem lat temu najważniejsze „tak” jakie kiedykolwiek usłyszałem. Także z góry przepraszam, w internecie natknąć się można na masę wpisów o zwiedzaniu stolicy Włoch i jej największych atrakcji, a ja tutaj po prostu napiszę o tym co sądzę o Rzymie i jego mieszkańcach.

Podróż do Rzymu w tym wypadku przebiegła dość typowo dla naszego ówczesnego sposobu podróżowania. Zamiast lecieć do stolicy Włoch bezpośrednio z Gdańska, wybraliśmy tańsze o kilkaset złotych połączenie z przesiadką w Oslo. Przesiadka była oczywiście całonocna, a noc na ławeczkach na świętej pamięci lotnisku Moss-Rygge zapamiętam jako jeden z najmniej komfortowych noclegów w życiu. Z pozytywnych informacji, trochę pokręciliśmy się po okolicznych lasach, a na tablecie udało mi się obejrzeć jak Lewandowski, jeszcze w barwach Borussii Dortmund, strzela pięć goli Realowi Madryt.

Po dotarciu do Rzymu okazało się, że nasz hotel faktycznie, zgodnie z zapowiedzią, jest siedem kilometrów od Watykanu. Niestety, chodziło o siedem kilometrów w linii prostej, co w praktyce przekładało się na długi dojazd autobusem na metro, aby dostać się do jakiejkolwiek z popularnych miejscówek turystycznych. Miało to też swoje dobre strony, mianowicie mieszkaliśmy w totalnie nieturystycznej okolicy, w związku z czym w okolicznych sklepach i restauracjach mogliśmy liczyć na znacznie niższe ceny niż w centrum, a także brak typowych pułapek na turystów.

W ciągu tych kilku dni bezproblemowo zobaczyliśmy wszystkie najpopularniejsze atrakcje Rzymu. Na szczęście mieliśmy masę czasu, więc daliśmy radę rozłożyć zwiedzanie na całodniowe, niespieszne spacery po określonych dzielnicach Wiecznego Miasta. Na pierwszy ogień wzięliśmy najmniejsze suwerenne państwo świata położone w granicach swojego miasta, czyli Watykan. Udało nam się nawet zobaczyć świeżo wybranego papieża Franciszka prowadzącego niedzielną modlitwę. Przydatna wskazówka: warto dobrze zaplanować zwiedzanie Muzeum Watykańskiego i w zależności od zasobności portfela warto wybrać się tam (albo i nie, jeśli chcemy uniknąć tłumów) w ostatnią niedzielę miesiąca. Wejście do muzeum jest bowiem wtedy darmowe. Należy też pamiętać o odpowiednim ubiorze: niedozwolone są krótkie spodenki i minispódniczki.

Ciekawostka: miasto Rzym jest starsze niż same Włochy. W starożytności Półwysep Apeniński był domem dla wielu różnych kultur. Założone przez mistycznego Romulusa Imperium Rzymskie wchłonęło wiele z tych cywilizacji, ale po jego upadku półwysep ponownie został podzielony na kilka państw-miast, z których większość była często w trakcie konfliktu z co najmniej jednym sąsiadem. Pomimo kilku wcześniejszych niefortunnych prób unifikacji Włochy stały się zjednoczonym narodem dopiero pod koniec XIX wieku, a Rzym został przyłączony do Królestwa Włoch w 1870 roku, po stosunkowo krótkim oblężeniu. Powszechnie przyjętą datą założenia Rzymu jest 753 p. n. e., dzięki czemu miasto jest starsze o ponad 2500 lat od kraju, którego jest stolicą.

A jakie pozostałości po rzymskiej cywilizacji warto zobaczyć? Na pewno uznane za jedno z siedmiu cudów świata Koloseum. Jest to zdecydowanie najsłynniejszy i najbardziej okazały zabytek Wiecznego Miasta. Archeolodzy uważają, że za czasów jego świetności w środku mogło pomieścić się nawet 50 tysięcy żądnych chleba i igrzysk widzów. Kiedyś pewnie nawet wreszcie zobaczymy je z wewnątrz 😉

Do grona rzymskich must-see zaliczyć też musimy: Forum Romanum, Palatyn, Panteon, Piazza Navona, Piazza del Popolo, Campo di Fiori, a także równie słynne, ale lekko paździerzowe Usta Prawdy. Osobne słowa należą się Fontannie di Trevi, pod którą z powodu braku funduszy spędzaliśmy ostatnią noc przed porannym wylotem. Ludzie wrzucają do niej rocznie w monetach około 700 tysięcy euro, które następnie wyzbierane trafiają ponoć do Caritasu. Atrakcją miasta są też Schody Hiszpańskie, na których podczas naszego pobytu można byłe jeszcze legalnie leniwie siedzieć, jeść pizzę na wynos i popijać wino za jedno euro z kartonika. Niestety, teraz carabinieri już za to gonią… Nadmienić trzeba też, że stolica Włoch jest idealnym miejscem dla fanów kotów, bowiem ponoć mieszka tam około 300 tysięcy tych czworonogów. Według prawa rzymskiego jeśli co najmniej pięć kotów mieszka razem, nie można ich usunąć z danego miejsca. Zasadniczo daje to kotom dostęp do większości miejsc w mieście, w tym do wielu starożytnych ruin.

W poszukiwaniu wyśmienitego jedzenia udaliśmy się na Zatybrze, by w jednej z restauracyjek z czerwono-białym obrusem w kratkę raczyć się doskonałymi, lokalnymi potrawami. Aby nie naciąć się na turystyczną pułapkę warto za każdym razem dokładnie doczytać informacje napisane najmniejszym druczkiem na menu. Zdarzyć się może, że do zamówionej potrawy trzeba będzie koniecznie zamówić wino, doliczyć coperto i obowiązkowy napiwek. Nie chcę być źle zrozumiany, prawie zawsze zostawiam napiwki, ale tego typu zagrywki działają na mnie jak płachta na byka.

Mając sporo czasu na miejscu postanowiliśmy też trochę poplażować. W tym celu udaliśmy się koleją nadziemną do popularnej wśród mieszkańców Rzymu Ostii. Woda nie jest tam zbyt czysta, plaża nie za ładna, piasek brunatny, ale okolica jest tania, a wejście darmowe, choć zdarzają się i plaże prywatne. Trzeba tylko uważać, żeby przypadkiem nie trafić na plażę naturystów 😉

Wiecie dlaczego tak pokochałem Włochy i tak bardzo lubię tam wracać? Chyba nigdzie w Europie ludzie aż tak nie potrafią cieszyć się życiem. Przed wyjazdem do żadnego innego kraju nie wyznaczamy sobie tak dużego budżetu na jedzenie i w żadnym innym kraju lokalna kuchnia aż tak mnie nie cieszy. Włoskie kuchnia jest kwintesencją stylu życia mieszkańców tego kraju: banalne do przygotowania potrawy złożone z niewielkiej ilości wyrazistych składników, które mimo pozornej prostoty dają w rezultacie prawdziwe szczęście na talerzu. I tak samo Włosi wyjątkowo cenią sobie prostotę życia, ale już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to prostacka prostota, ale wybór wyrafinowanego człowieka, który po latach doświadczeń nauczył się cieszyć małymi rzeczami.