kolumbijskie miasta

Zbliżały się moje trzydzieste urodziny i trzymając się zasady, że (mimo pandemii) warto celebrować pewne chwile w życiu, bardzo chcieliśmy gdzieś z tej okazji wyjechać. A gdzie lepiej spędzić przyjemnie urodziny, niż na Karaibach? W związku z tym z tygodniowym wyprzedzeniem kupiliśmy bilety z Gdańska do Bogoty przez Amsterdam, a stamtąd dalej do Cartageny de Indias. Postawiliśmy na urodzinowy chillout i dwa tygodnie wyjazdu bez pośpiechu i stresów. Głównym sloganem turystycznym Kolumbii jest niezwykle celne „jedynym niebezpieczeństwem jest to, że nie będziesz chciał wrócić”. I mają rację.

Jednym z nielicznych plusów podróżowania podczas pandemii jest brak tłumów, co tyczy się także samolotów. Przy odrobinie szczęścia można trafić na cały rząd siedzeń dla siebie, a więc warunki niczym w klasie biznes. Po sprawnym i przyjemnym przelocie wylądowaliśmy w Bogocie, gdzie wysokość 2640 m n.p.m sprawiła, że poczuliśmy się trochę zmęczeni. Mimo tego udaliśmy się na wieczorny spacer po turystycznej dzielnicy La Candelaria. To zabytkowa część Bogoty, zawierająca w sobie też typowy dla postkolonialnych hiszpańskich miast główny plac- w tym wypadku Plaza Bolivar- zaliczający się do grupy „widziałeś jeden taki, to widziałeś wszystkie”. Wieczór zakończyliśmy wizytą w restauracji (jakże miła odmiana względem naszej polskiej rzeczywistości), zaś następnego dnia rano wybraliśmy się kolejką linową na wzgórze Monserrate, aby obejrzeć panoramę tego wielkiego miasta. I faktycznie, ze szczytu wzgórza można zobaczyć jak majestatycznie położona jest Bogota. Następnie odbyliśmy jeszcze jeden spacer po La Candelaria i pojechaliśmy na lotnisko, na wieczorny lot do Cartageny de Indias.

Uprzedzając pytania, już od pierwszych kroków po opuszczeniu hotelu czuliśmy się mocno bezpiecznie. Co prawda, i tak było w każdym większym mieście, od wyjścia z hotelu czy samochodu do powrotu nieustannie czuje się na sobie wzrok kilku miejscowych cwaniaków. Wynika to głównie z faktu, że z powodu pandemii liczba turystów bardzo zmalała (podczas dwóch tygodni na karaibskim wybrzeżu tylko raz spotkaliśmy jakichkolwiek innych Europejczyków), ale lista uliczników łasych na dolary gringos pozostała taka sama, a w jej szeregi wdarła się chyba desperacja. Spacerując uliczkami Cartageny co chwilę odmawialiśmy miejscowym naganiaczom, głównie wciskającym nam kokainę. Wystarczy być jednak minimalnie asertywnym i szybko dają sobie spokój, bardziej natrętni są sprzedawcy pamiątek, okularów, kapeluszy czy rzekome „masażystki”. Nie wyobrażam sobie też jakichkolwiek agresywnych sytuacji z niczyjej strony, ogólnie Kolumbijczycy są bardzo mili i mocno ludzcy. Poziom zagrożenia kradzieżą kieszonkową też nie jest większy, niż w innych latynoskich metropoliach. Jeżeli będziecie się trzymali z dala od nielegalnych substancji, nic Wam nie będzie. Jakby co marihuana do 20 gramów nie jest tu nielegalną substancją 😉

Pozostając w temacie dealerów, za popyt w wypadku narkotyków odpowiedzialna jest podaż. A nie ma co udawać, że Kolumbia jest synonimem narkowakacji niemal w tym samym stopniu, co Tajlandia czy Gambia seksturystyki. Kokaina ma to do siebie, że ogólnie jest bardzo droga (jeśli akurat to Ty za nią płacisz ;)). Na jej cenę składają się oczywiście nie tylko sama uprawa liści koki plus obróbka chemiczna i narzut dla kartelu, ale też ceny łapówek, utraconego towaru i przede wszystkim transportu do Europy i Stanów. Jednak transport wewnątrz kraju to minimalny koszt, a przekupienie policji też jest znacznie prostsze, dlatego towar w Kolumbii jest bardzo tani. Biorąc pod uwagę ile razy został nam zaproponowany zakup tego białego proszku dochodzę do wniosku, że naprawdę większość ludzi tu przylatujących jednak jest nim poważnie zainteresowana. I tak jak sami dealerzy nie sprawiają problemów, bo na szczęście nie za bardzo są wyposażeni w jakikolwiek aparat nacisku, tak policja jest już klasyczne mniej sympatyczna. Policja w Kolumbii nie zarabia zbyt wiele, więc szukają innych sposobów na dodatkowe peso. Zdecydowanie najłatwiej jest im po prostu „dogadywać się inaczej” z turystami, których przyłapią na posiadaniu nielegalnych substancji. I podczas pandemii dzielni stróże prawa również nie mając się na kim obłowić, robią się więc dość bezczelni. Osobiście podczas spaceru pa Cartagenie bez żadnego wyraźnego powodu zostałem obszukany przez turystyczną policję rowerową, tak zawiedzioną, że nie mam przy sobie niczego nielegalnego, że po skończonym przeszukaniu (na szczęście nie kazali mi się rozbierać i robić przysiadów) zapytali mnie wprost o adres hotelu i o to, czy nie mam tam żadnych narkotyków. Wyraźnie zawiedzeni odpowiedzią przeczącą założyli z powrotem swoje kaski na zatroskane głowy i odjechali na rowerach w stronę zachodzącego słońca.

To całe błędne koło chce przerwać świadomy problemu kolumbijski rząd, nieśmiało wspominając o legalizacji półproduktów do produkcji kokainy, w związku z czym przerwaniem ciągłego wydawania gigantycznych pieniędzy na walkę z kartelami, które i tak głównie skupiają się na eksporcie za granicę, zaś zaoszczędzone w ten sposób pieniądze chcąc wydać na poprawę niedoinwestowanej edukacji i służby zdrowia. Wyraźne veto w tej kwestii stawiają USA, Wielka Brytania i Hiszpania, a więc państwa, gdzie przypadkowo zażywa się najwięcej kokainy na świecie. Jak długo ta kwestia pozostanie nierozwiązaną, cała odpowiedzialność jak zwykle padnie na barki andyjskich chłopów, stojących przed wyborem- uprawiać liście koki na plantacjach karteli, czy umierać z głodu, albo na wywodzących się z dzielnic biedy młodych chłopaków, którzy zaczynają sprzedawać towar na ulicy, bo to dla nich najprostsza i czasem jedyna opcja na poprawianie materialnego bytu swojej rodziny. A popularni politycy zachodniego świata w błyskach fleszy będą świętować kolejne zwycięstwo w wojnie z narkotykami. Niespodziewanym graczem mogącym trochę zmienić te smutną kolumbijską rzeczywistość są kanadyjskie start-upy z branży konopnej, chcące wykorzystać doskonałe warunki na andyjskich zboczach do uprawy marihuany. Czy w związku z tym wkrótce Kolumbia zamiast białej stanie się zielona? Osobiście mocno trzymam za to kciuki.

Wróćmy jednak do Cartageny de Indias. Kumpel powiedział mi kiedyś, że jakby miał pokazać swojej mamie jedno miasto w Ameryce Południowej, byłaby to Cartagena. Założone w 1532 roku miasto faktycznie jest przepiękne, a na starym mieście czuć, że czas zatrzymał się tu kilka stuleci temu, przynajmniej do momentu, gdy nie objawi nam się bardzo nowoczesna dzielnica wieżowców w oddali. Miasto bardzo przypominało mi Hawanę, oczywiście Hawanę bogatą, odremontowaną i niezakurzoną, więc Hawanę nierealną. Czuć tu też oczywiście klimat Marqueza, swoją drogą chyba drugiego najpopularniejszego po pewnym wąsatym grubasku Kolumbijczyka na świecie (sorry, Falcao), Spacery po starówce to czysta przyjemność, dlatego jest to też niestety miejsce co najmniej dwukrotnie droższe niż Bogota, jednak wciąż względnie tanie. Spotkać można tu w centrum tradycyjnie ubrane Kolumbijki, które chętnie pozują do zdjęć za pieniądze. Niewątpliwie atrakcją miasta są też mury obronne, skąd wieki temu starano się odeprzeć flotę korsarza Francisa Drake’a, czy fort San Felipe de Barajas. Cartagena to też doskonałe miejsce na zakup szmaragdów. Bardzo przyjemne są też miejscowe restauracje (Kolumbijczycy naprawdę liczą na napiwki) i nieliczne kawiarenki (większość kolumbijskiej kawy idzie na eksport, wiec nie mają tu zbyt rozwiniętej kultury picia kawy), a także baza hotelowa, w większości z jacuzzi na dachu i kolumbijską rzadkością, czyli ciepłą wodą pod prysznicem. Po trzech dniach uznaliśmy jednak, że starczy tego dobrego, wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę karaibskich plaż.