Pewnie ciężko w to uwierzyć, ale pomimo zaliczenia czterech safari i zobaczenia większości zwierząt, które chcieliśmy zobaczyć, wciąż mieliśmy całkiem spory niedosyt i całkiem sporo czasu do zagospodarowania. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem w takiej sytuacji wydawało się zebranie resztek energii życiowej (sporo z niej wyparowało po prawie dwóch tygodniach wrażeń) i dociśnięcie gazu.
Nie daliśmy więc sobie czasu na wylegiwanie się w łóżkach i wspominanie szalonego dnia z lwami, nosorożcami i gepardami, tylko od razu następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą drogę. Plan był taki, żeby wykorzystać nasz tranzytowy przejazd przez Masai Marę by dostać się znów do Sekenani Gate, zrobić po drodze ostatnie zakupy w Naroku, a potem dojechać do kolejnego parku narodowego na tyle wcześnie, by trochę po nim pojeździć i poszukać więcej zwierząt, wieńcząc ten dzień wisienką na torcie – noclegiem w dość luksusowym lodge’u w środku parku.
Zaczęło się nieźle – jako że wiedzieliśmy, że Masai Mara to ostatnie z miejsc, w którym zobaczymy słonie, strasznie ich po drodze wypatrywaliśmy, żeby się pożegnać. Dzięki Bogu jednego udało nam się zobaczyć, bo, nie dość, że można mu było pomachać i krzyknąć pa, to jeszcze rozpoczął Dzień Wielkiej Piątki.
Niestety, potem nastroje trochę opadły, droga z Naroko do Parku Narodowego Jeziora Nakuru okazała się dość hardcore’owa, pełna dziur i kolein, na które nie byliśmy psychicznie gotowi, a i nasze granice wytrzymałości znacznie przesunęły się z powodu ogólnego zużycia materiału. Dobra rada jest taka, żeby jednak mieć więcej czasu i może trochę nadłożyć drogi, ale jednak trzymać się głównych tras, bo nasz skrót zdecydowanie nie jest wart polecenia.
Wart polecenia jest natomiast sam park. Garść moich ulubionych suchych faktów z Wikipedii – jest to park położony wokół słonawego jeziora tektonicznego (które lubi sobie czasem wylać i zalać parę dróg, chociaż w szerszej perspektywie niestety jednak wysycha), a z ciekawostek zwierzęcych znajdziemy tam przede wszystkim białego i czarnego nosorożca oraz żyrafy Rotschilda, a także lwy i lamparty oraz mnóstwo różnych antylop i bogactwo ptactwa, jak to bywa nad wodą.
Nas pierwsze wrażenie z Nakuru niestety nie zwaliło z nóg, chociaż przyznaję, że częściowo mogła to być wina wspomnianego wcześniej zmęczenia materiału. Dodatkowo udało mi się jako kierowcy wybrać kilka absolutnie najgorszych dróg (kałuże, przez które nie dało się jechać lub drogi gwałtownie odcięte przez powalone drzewa) – dlatego jednak radzę dokładnie dopytać, które drogi są przejezdne, jeśli jedzie się do parku bez przewodnika.
Pokręciliśmy się trochę smętnie i bez celu, wypatrując zwierząt i próbując poprawić nastroje, ale niestety przez pierwsze parę godzin udało nam się zobaczyć tylko dwa nosorożce i jakieś bawoły (to w sumie 3 na 5 w odliczaniu do wielkiej piątki). Moja teoria jest taka, że park był na nas obrażony, bo wjechaliśmy do niego z totalnie złą energią i za karę pokazywał nam mało i od niechcenia. Teoria naprawdę trzyma się kupy i mam na nią mocne dowody, bo w momencie, kiedy udało nam się rozwiać nerwy i smutki, słonko nagle weszło w złotą godzinę, dookoła zaczęły biegać żyrafki, a zmęczonym oczom ukazał się magiczny jeep z prawdziwym przewodnikiem, do którego się po prostu przyczepiliśmy.
I jak bardzo warto się było do niego przyczepić! Nie dość, że zostaliśmy skierowani w stronę zarówno białych, jak i czarnych nosorożców z małymi nosorożczykami, wylegującej się na pniu lwicy (4 na 5!), to jeszcze dokonał się cud i, co prawda w oddali i tylko przez lornetkę, udało się zobaczyć tak wyczekiwanego lamparta (5 na 5!). Może w teorii nie brzmi to aż tak imponująco, ale kiedy człowiek zda sobie sprawę z tego, że parki narodowe to naprawdę ogromne połacie terenu, a zwierzęta je zamieszkujące – zwłaszcza koty! – chodzą totalnie swoimi drogami i w naprawdę głębokim poważaniu mają płacących w dolarach turystów, nawet najbardziej racjonalnemu umysłowi ciężko jest nie dopuścić do siebie myśli o interwencji jakiejś siły wyższej.
W drodze powrotnej na kolację i relaks w lekkim luksusie, postanowiliśmy jeszcze raz przejechać przez groblę na jeziorze i popatrzeć na wodę i ptactwo, co w sumie nauczyło mnie jednej z ważniejszych życiowych lekcji. Jeśli kiedyś zdarzy ci się utknąć na cienkim pasku ziemi gdzieś pomiędzy jednym stadem bawołów a drugim, otoczonym przez wodę, przerażonym tym, że gdyby całe to bydło postanowiło na raz ruszyć i biec, prawdopodobnie skończyłoby się to stratowaniem auta wraz z pasażerami – no więc, jeśli ci się to kiedyś przytrafi, warto po prostu stanąć i czekać, a życiowe bawoły prawdopodobnie tak bardzo przestraszą się tej determinacji, że wskoczą do wody i postanowią opłynąć auto szerokim łukiem. Ale nie jestem autorytetem, prawdopodobnie w alternatywnym zakończeniu tej historii stada bawołów tratują jednak to nieszczęsne auto.
Po tej tonie emocji pozostało tylko coś zjeść i spać. I w tym miejscu zdecydowanie warto wspomnieć o naszym ostatnim noclegu w Kenii – Lake Nakuru Lodge. Po prawie dwóch tygodniach sypiania w miejscach, które były poniekąd kompromisem pomiędzy ceną a jakością, wylądowanie w takim miejscu jak to sprawiło, że kolektywnie poczuliśmy się jak Adam Sandler w filmie Blended. Obsługa była tak profesjonalna, że momentami aż się trochę baliśmy tego, że każdy się do nas ciągle uśmiecha, jedzenie naprawdę pierwsza klasa, drinki ze świeżymi owocami słodkie i mocne, domki piękne i czyste z wielkimi, wygodnymi łóżkami, a na dodatek mieliśmy widok na wodopój i towarzyszące nam przez pół nocy odgłosy zwierzątek. Zdecydowanie warto się na to szarpnąć.
W dzień wylotu mieliśmy wciąż do zagospodarowania całkiem sporo czasu i w sumie doszliśmy do wniosku, że niezłym podsumowaniem będzie spędzenie kilku godzin w Parku Narodowym w Nairobi, jako że wykorzystaliśmy już chyba cały potencjał jeziora w Nakuru. Park w Nairobi jest całkiem wyjątkowy i to nie ze względu na jakieś wybitne ciekawostki zwierzęce (chociaż trzeba przyznać, że ponoć żyje tam niezła populacja lwów, jest też naprawdę dużo nosorożców, a ja w końcu zobaczyłam na żywo dzikiego krokodyla), ale ze względu na krajobraz. My pojechaliśmy tam dosłownie na kilka godzin, głównie po to, żeby uchwycić parę ujęć dzikich zwierząt z wieżowcami w tle – w moim odczuciu widok jest naprawdę ostro postapokaliptyczny i jeśli kogoś interesują takie klimaty, warto zajechać w drodze z lub na lotnisko.
Myśleliśmy, że wyjeżdżając z parku żegnamy się jednocześnie z ostatnią atrakcją Kenii, ale droga na lotnisko wiodła przez nic innego jak przerażającą Mombasa Road, na którą trzeba było najpierw wjechać z drogi podporządkowanej. Kolejny raz dostarczyło nam to sporo śmiechów i adrenaliny, parę bliskich końców, mnóstwo zachwytu nad kreatywnością Kenijczyków (zrobienie czterech pasów z jednego i zakorkowanie wszystkich na raz? Jasne, czemu nie), i chyba jednak wywołało takie lekko nostalgiczne uczucie smutku, że już zaraz lotnisko, samolot, a potem nudne europejskie drogi, gdzie jeden pas to jeden pas, a po poboczach biegają najwyżej dziki…
Wpis autorstwa Emilii.