Namibijskie kilometry

Jakiś czas temu (który z paru względów pozostać musi czasem niedookreślonym), udało nam się zgrać kalendarze i wyruszyć celebrować wyjątkową okazję w kraju, gdzie łatwiej jest chyba znaleźć dzikie zwierzę niż człowieka, jako że gęstość zaludnienia wynosi 2 osoby na kilometr kwadratowy.

Namibia, bo o tym kraju mowa, swój jeden z najbardziej wyjątkowych i zapierających dech w piersiach krajobrazów świata, przypłaciła wyjątkowo ciężką i niechlubną historią. Konflikty plemienne targały Namibią od zarania dziejów, co łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę jak niewielka powierzchnia tego głównie pustynno bagiennego rejonu nadaje się pod uprawę lub hodowlę (niektóre źródła podają, że zaledwie 1% ziemi uznać można za żyzną). 

Różne źródła podają różne informacje na temat tego, które plemiona, w którym wieku okupowały poszczególne części kraju (wynika to zapewne z niewielkiej ilości źródeł pisanych), konsensus jest jednak taki, że w XIXw. pasterski lud Herero zadomowił się na północy, ustanawiając w miarę silną władzę na terenie swojego ‘Kraju Herero’ i spychając również relatywnie silne plemię Nama na południe.

Dlaczego te informacje są tak ważne? Ponieważ w okolicy XIXw. pojawili się również żądni złóż mineralnych Europejczycy, którym jakiekolwiek rządy lokalnych plemion były wyjątkowo nie w smak. Nie powstrzymywało ich to, oczywiście, przed wykorzystaniem tychże plemion do własnych celów politycznych.

Jako że Anglia sprawiała wrażenie zainteresowanej umocnieniem swojej pozycji w rejonie 

(aneksja niemieckiego portu Walvis Bay w 1878), niemieccy osadnicy przystąpili do gry pozorów, podpisując układy z Nama oraz Herero i ogłaszając swój protektorat nad zajętymi przez te plemiona częściami kraju. Sielanka, jak można się domyślić, nie potrwała jednak długo, jako że niemieckie metody działania, skupione głównie na wykorzystywaniu zasobów naturalnych i wprowadzaniu europejskiego sposobu na życie, nie przypadły do gustu władzom plemiennym. 

Mało kto w Europie zdaje się posiadać wiedzę na temat tego konfliktu, a ma ona historycznie niesamowicie wielkie znaczenie – krwawa wojna między niemieckimi osadnikami, a plemionami Herero i Nama doprowadziła do pierwszego niemieckiego ludobójstwa w historii. Wpierw, waleczne plemię Herero, wygnane zostało na pustynię, gdzie kombinacja ciężkich warunków oraz dobrze uzbrojonych żołnierzy polujących na niedobitki, zredukowała ludność Herero o szokujące 90%, następnie zaś, próbujących walczyć o swoje wojowników Nama, pokonano i zesłano do pierwszych niemieckich obozów koncentracyjnych, gdzie życie straciło około dwie trzecie ich populacji. Po dziś dzień trwają spory o reparacje.

Dalsza historia Namibii nie odstaje za bardzo od historii reszty regionu, w 1908 roku znaleziono pierwszy diament, wkrótce pojawiła się korporacja De Beer, kraj wpadł pod kontrolę RPA by w końcu w 1989 roku wybrać swój pierwszy rząd, w pierwszych niezależnych wyborach.

Oczywiście głównym powodem naszej wyprawy nie było podążanie ścieżką przemian politycznych Namibii, jednakże znajomość tła historycznego pozwala lepiej zrozumieć specyfikę tego wyjątkowego kraju. To, co przede wszystkim rzuca się w oczy, to niesamowita mieszanka kultur afrykańskich oraz afrykanerskiej, z niewielkim akcentem europejskim. Stolica kraju, Windhoek, pełna jest ludzi ubranych zarówno po europejsku, jak i w obszerne, kolorowe i wzorzyste stroje charakterystyczne dla mieszkańców Afryki, są tu jedne z najczystszych ulic jakie widziałam, a miejskie życie wylewa się na nie wprost z zadbanych parków. Niektóre miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy, z dumą obnosiły luterańskie kościoły i kamienice w stylu niemieckim (dobrze nam w Polsce znane), niektóre zaś wyglądały jak zachodnie wyobrażenie o typowej Afryce, ze swoimi sześciennymi domkami pokrytymi blachą. Na kolor skóry i akcent nikt nie zwracał uwagi – jeśli ciężka historia (i przykry przykład południowych sąsiadów) czegoś Namibijczyków nauczyła, jest to z pewnością tolerancja i bardzo spokojne i racjonalne podejście do życia. Ta niesamowita mieszanka, podbita dodatkowo surrealistycznymi krajobrazami, których, nawet z moją dość bogatą wyobraźnią, nie potrafiłabym sobie wyśnić, sprawiła, że wciąż nie jestem w stanie uwierzyć, że ten tydzień rzeczywiście się wydarzył.

Nasze loty do Windhoek odbywały się z Warszawy i te pierwsze przejechane między Gdańskiem a Warszawą kilometry powinny były nam uświadomić, jaka będzie rzeczywista natura tego wyjazdu – wciąż jednak łudziliśmy się, że trochę sobie pojeździmy, ale bez przesadnego gonienia kilometrów… 

Przyjemnie pusty pandemiczny lot Lufthansą (z przesiadką we Frankfurcie) zakończył się bezbolesną procedurą sprawdzania testów (negatywny wynik testu wciąż jest jednym z warunków wjazdu) oraz równie szybkim i bezbolesnym procesem aplikacji o wizę turystyczną (od niedawna Polacy nie muszą już udawać się do najbliższej namibijskiej ambasady w Berlinie i mogą złożyć wniosek o wizę turystyczną bezpośrednio na lotnisku, kosztuje to jedynie 1080 namibijskich dolarów, czyli około 283 złotych). Pokonawszy te nudne formalności, przekroczyliśmy granicę i postawiliśmy stopy w Namibii, wypatrując pana, który zawieźć nas miał do wypożyczalni samochodów.

Warto podkreślić, że temat wypożyczalni samochodów to temat niesamowicie istotny. Będąc Europejczykiem ciężko sobie wyobrazić ogrom tego kraju, ale, dla porównania, więcej niż jednego dnia pokonaliśmy dystans odpowiadający odległości między Gdańskiem a Krakowem, a przecież zaledwie musnęliśmy wszystkie atrakcje, nie rozważając nawet wyprawy na północ i nie dotykając południa. Mając te wszystkie kilometry na liczniku, wiedząc, że bywają sytuacje, gdy przez długie godziny nie zobaczymy żywej duszy, łatwo wyobrazić sobie jak ważne jest to, by samochód, którym pokonujemy te szalone dystanse, nie odważył się nawet nas zawieść. Na dodatek, komunikacja publiczna w Namibii praktycznie nie istnieje. Do rozważenia są pociągi, które jednak nie dowiozą nas w większość miejsc, którymi się interesujemy.

W związku z powyższym Namibię zwiedza się Toyotą Hilux z Konradem za kierownicą i jest to niepodważalny fakt (domyślam się jedynie, że w niektórych przypadkach można wymienić Konrada na innego kierowcę). Nam zamarzył się dodatkowo przynajmniej jeden biwak pod pustynnymi gwiazdami, więc od samochodu oczekiwaliśmy również pełnego campingowego wyposażenia, łącznie z dwoma podwójnymi namiotami na dachu.

Po długich i intensywnych poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na Aloe Car Hire (http://www.aloecarhire-namibia.com/index.html) i był to strzał w dziesiątkę. Po pierwsze, Surita (współwłaścicielka firmy) okazała się cudownym człowiekiem, który poratował nas mocną kawą po nocnym locie oraz szybką i sympatyczną rozmową o tym, czego się po Namibii spodziewać. Ponadto, była na każde nasze zawołanie, odpowiadała na każde najdziwniejsze nawet pytanie dotyczące migających kontrolek, pomagała ogarnąć mechanika, gdy spanikowani myśleliśmy, że zepsuł się napęd na cztery koła (okazało się, że to my nie umieliśmy go wyłączyć), doradzała również w sprawach organizacji wycieczek, walcząc dla nas o jak najniższe ceny. Przede wszystkim jednak, udostępniła nam auto, które było praktycznie naszym domem przez najbliższe osiem dni. 

Zapakowaliśmy więc plecaki do bagażnika, wrzuciliśmy do tego trochę podstawowych produktów spożywczych nabytych w najbliższym centrum handlowym, zgodnie z tradycją otworzyliśmy nasze pierwsze lokalne napoje energetyczne i uderzyliśmy w drogę, by przejechać pierwsze 460 namibijskich kilometrów… 

Wpis autorstwa Emilii.