Nazwa „Costa Rica” oznacza po hiszpańsku dosłownie „bogate wybrzeże”. Warto przypomnieć, że Kostarykę w 1502 roku odkrył i zadziwiająco trafnie nazwał ten sam Krzysztof Kolumb, który chwilę wcześniej obarczył rdzennych mieszkańców Ameryki po wsze czasy piętnem „Indian”. Wniosek płynie z tego taki, że albo Kolumb nadawał naprzemiennie debilne i trafne nazwy miejscom i ludziom których zobaczył, albo po prostu Kostaryka jednoznacznie musi się wszystkim podobać praktycznie od pierwszego wejrzenia. Ja optuję za drugą opcją i ośmielam się stwierdzić, że bardzo ciężko zawieść się odwiedzinami w tej perełce Ameryki Środkowej.
Sama Kostaryka jest krajem wyjątkowym z wielu powodów, które opiszę w dalszej części wpisu, jednak dla mnie najbardziej wyjątkowe w tym wyjeździe było to, że w ogóle się on odbył 🙂 W pandemicznej rzeczywistości niestety nic nie przychodzi łatwo i warto być przygotowanym na różne okoliczności, dlatego ten wpis poświęcony będzie w dużej części kwestiom organizacyjnym naszej krótkiej podróży do Ameryki Środkowej.
Z Filipin i Korei, czyli naszej ostatniej przed-covidowej podróży wróciliśmy do domu pod sam koniec lutego. Od tamtej pory nie straciliśmy wiary, że w tym całym zamieszaniu uda nam się w końcu znowu gdzieś polecieć. Najpierw odpadło nam majowe zwiedzanie Walii, gdzie zaplanowaliśmy głównie oglądanie maskonurów na wyspie Skomer. Dzięki uprzejmości Qatar Airways Gosia otrzymała zawodową zniżkę dla dwóch osób w wysokości 50% na lot do dowolnego miejsca z ich rozkładu połączeń. Jako, że decyzję o wyborze miejsca do którego chcemy jechać należało podjąć bardzo szybko i na podstawie intuicji, daliśmy się skusić obietnicom rządu Sri Lanki, że otworzą się już w sierpniu. Niestety, okazało się to nieprawdą, więc dokonaliśmy zmiany destynacji na Zanzibar. W tym momencie swoją cegiełkę dołożył nasz debilny rząd nadal utrzymując w mocy zakaz lotów z Polski do Kataru. Zaplanowaliśmy już urlop na październik, więc postanowiliśmy loty Qatarem przełożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, a na teraz kupić jakieś inne bilety spoza granic naszego kraju. Najlepiej z Berlina, gdzie można się dostać z Gdańska autem w sześć godzin.
Nagle szczęśliwie zbiegło się parę rzeczy, gdyż okazało się, że Kostaryka otworzyła się na turystów, a ze stolicy Niemiec na nasz termin można było dorwać przeloty w miarę sensownej cenie. Do tego pierwszy raz od dawna nie mieliśmy lecieć sami. W rzeczywistości pandemii i związanej z nią możliwościami powszechnej pracy zdalnej przyjechała do nas w odwiedziny ze Szkocji nasza przyjaciółka Emilia. Początkowo miała do nas wpaść jedynie na dwa tygodnie, ale mieszkało nam się wspólnie na tyle dobrze, że pobyt przedłużył jej się do pięciu tygodni, a dodatkowo zdecydowała się jeszcze pojechać z nami na Kostarykę.
Kostaryka otworzyła się na turystów jako jedno z pierwszych państw na świecie, wprowadzając pewne formalne warunki, które niedługo mogą stać się uniwersalnym standardem w trakcie pandemii. Żeby wlecieć na Kostarykę jako turysta należy zrobić test na COVID-19 na 72 godziny przed podróżą i oczywiście otrzymać negatywny wynik. Do tego trzeba zakupić obowiązkowe ubezpieczenie od ewentualnej kwarantanny i kosztów leczenia na koronawirusa. Skan polisy i wynik testu (w języku angielskim lub hiszpańskim) oraz wypełniony formularz zwany Pase de Salud wysyłamy mailowo do ministerstwa zdrowia Kostaryki. Następnie urzędnik sprawdza dokumenty i w naszym wypadku kwestionuje polisę ubezpieczeniową na chwilę przed przylotem. Okazało się, że żadna firma ubezpieczeniowa w Polsce nie wystawia polisy spełniającej wymagane warunki. Zmuszeni sytuacją dokonaliśmy własnoręcznej korekty polisy w Paincie przed samym boardingiem na lot do San Jose. I po przylocie nie mieliśmy z tego powodu żadnych problemów. Zdecydowanie nie polecam jednak takiego rozwiązania w innej niż totalnie podbramkowa sytuacji.
Zasady związane z pandemią koronawirusa nie są na Kostaryce jakoś bardzo restrykcyjne czy nieprzyjemne. Trzeba nosić maseczkę w sklepach i większych skupiskach ludzkich, w parkach narodowych po zakupie biletu maseczkę można już legalnie zdjąć z twarzy. Zdarzyła nam się tylko jedna idiotyczna sytuacja związana z przesadną troską o zdrowie obywateli- podczas szukania wielorybów na otwartym Pacyfiku powinniśmy nosić maseczki na twarzy przebywając na łodzi. Na szczęście nikt nie przykładał do tego uwagi. Regularne są też badania temperatury, zwłaszcza przy wejściu do sklepów, ale to już żadna niedogodność. Poza tym życie toczy się tam całkiem normalnie.
Co wyróżnia Kostarykę na tle innych państw Ameryki Centralnej? Przede wszystkim rozsądnie prowadzona od wielu lat polityka, która przełożyła się na wyższy poziom życia i świadomości obywateli Kostaryki. Najbardziej popularną ciekawostką odnośnie tego kraju jest fakt, że nie ma on wojska. Już w 1949 roku rozwiązano to armię, a zaoszczędzone pieniądze wydano na poprawienie opieki zdrowotnej i edukacji. Przede wszystkim znacznie wcześniej niż w innych krajach zainwestowano tu też w ochronę środowiska. Jeżdżąc chickenbusami po Gwatemali szybko można się przyzwyczaić do stert palonych przy drodze śmieci. Tym bardziej szokujące jest to, że na Kostaryce nie ma nigdzie żadnych walających się śmieci. Wszędzie jest też dziko, bowiem dokładnie ćwierć powierzchni Kostaryki to chronione parki narodowe, a różnorodność biologiczna tego kraju jest gigantyczna. W trakcie niedługiego pobytu udało nam się zobaczyć leniwca, koati, aguti, tukany, ary, kolibry, trzy rodzaje małp, wieloryby, wykluwające się żółwie i niezliczone jaszczurki, żaby i owady. Co najbardziej nietypowe, więcej zwierząt niż w parkach narodowych dostrzegliśmy po prostu gdzieś w dżungli za oknem jednego z naszych noclegów, podczas jazdy autem albo w trackie zwykłego spaceru po dżungli.
Kolejną rzeczą nietypową dla tego kraju jest fakt, że wybrzeże karaibskie jest tu dużo bardziej dziewicze i nieturystyczne od wybrzeża Pacyfiku, dlatego to właśnie postawiliśmy w pierwszej kolejności dotrzeć na dziksze Karaiby. Po wylądowaniu w stolicy San Jose późnym wieczorem odebraliśmy wynajęte wcześniej Mitsubishi ASX i ruszyliśmy w drogę. Na noc zostaliśmy w zupełnie opustoszałej miejscowości Cartago, dawnej stolicy kraju. Następnego dnia bardzo wczesnym rankiem wybraliśmy się na Irazú, czyli najwyższy aktywny wulkan Kostaryki na wysokości 3432 metrów n. p. m. Przyjechaliśmy na chwilę przed otwarciem, ale grupa uczynnych rowerzystów wskazała nam niesamowity punkt widokowy, na inny, zdecydowanie fajniejszy od samego Irazú wulkan. Nie mamy jednak prawa narzekać, bowiem pan sprzedający bilety na wejście, zagadany o rabat, kazał nam zapłacić dwanaście dolarów zamiast wymaganych trzydziestu.
Po dostaniu się z wulkanu do miejscowości Puerto Viejo de Talamanca, gdzie wynajęliśmy dwa pierwsze noclegi u hiszpańskiej hippiski szybko wskoczyliśmy do cieplutkiej wody Karaibów. Cieplutkie karaibskie morze praktycznie natychmiast zmyło z nas wszystkie troski i smutki związane z siedmioma miesiącami siedzenia w domu. Nie przeszkadzał nam nawet lekki deszczyk, który późnym wieczorem zmienił się w prawdziwą tropikalną ulewę. Według prognoz wrzesień to dobry miesiąc na odwiedzenie karaibskiej części wybrzeża, natomiast nad Pacyfikiem powinno solidnie lać. My nieprzestraszeni tymi prognozami postanowiliśmy po dwóch dniach relaksu zmienić jednak wybrzeże i, uprzedzając fakty, pogoda doskonale nam dopisała!