Kostaryka – wybrzeże Pacyfiku

Z uwagi na niewielką ilość czasu na merytoryczne przygotowanie się do wyjazdu, nasz plan był tym razem zdecydowanie gorzej dopracowany niż zazwyczaj. Skupiliśmy się głównie na wyznaczeniu interesujących nas miejsc, zakładając, że szczegóły wyjazdu dopracujemy w trakcie. O dziwo okazało się, że tym co najbardziej komplikowało nasze plany nie była pandemia koronawiursa, a pogoda i stan kostarykańskich dróg.

Początkowo założyliśmy, że z Puerto Viejo de Talamanca wyruszymy na północ, wzdłuż Karaibskiego wybrzeża do Parku Tortuguero. Jest to jedno z miejsc na Kostaryce gdzie ogląda się żółwie. Mapy google pokazywały, że czeka nas około 200 km drogi, które mamy przejechać w około 4 godziny. Niestety jest to statystyczna prędkość jazdy po Kostaryce, więc nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Dopiero w momencie, gdy okazało się, że praktycznie żadne zakwaterowanie dostępne na miejscu nie oferuje miejsca parkingowego, zaczęliśmy się niepokoić. Ostatecznie niestety do Tortuguero nie da się dostać inaczej niż łodzią, co zdecydowanie podczas pandemii komplikuje logistykę. Postanowiliśmy więc odsunąć zastanawianie się nad tym czy warto jechać do Tortuguero na później i ruszyliśmy na podbój zachodniego wybrzeża Kostaryki.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w ogólnie bardzo chwalonym i polecanym w interneice Jaguar Rescue Center. Jest to z założenia miejsce, do którego mają trafiać chore zwierzęta, przechodzić rekonwalescencję i być ponownie wypuszczane na wolność. Już wcześniej mieliśmy okazje oglądać podobne miejsca na Borneo i wówczas byliśmy szczerze zachwyceni. Nie mieliśmy tam wątpliwości, że pieniądze, które płacimy za wstęp są dobrze wydawane, zwierzęta są tam tylko i wyłącznie dla swojego dobra i mają zapewnione warunki najbardziej zbliżone do naturalnych. Nikt nie próbował nas na siłę umoralniać, a nawet przeciętnie inteligentny odwiedzający zdawał sobie sprawę, że obecność osieroconych młodych zwierząt w takim miejscu jest winą ludzi. W Jaguar Rescue Center natomiast czekało nas zgoła co innego. Wszystkie zwierzęta, które obejrzeliśmy, mieszkały w malutkich klatkach, mniejszych niż te, do których przywykliśmy nawet w zoo. Żadne z nich również, zgodnie ze słowami naszej przewodniczki nie miało nigdy znaleźć się na wolności. Gdy wprowadziło nas to w konsternację, przewodniczka zaczęła mgliście tłumaczyć się, że mają również takie zwierzęta, które mają wyjść, ale nie pokazuje się ich ludziom, żeby do nich się nie przyzwyczajały. Może i bym zaakceptowała takie tłumaczenie, jednak na Borneo mieliśmy okazję w odpowiednim oddaleniu z platformy obserwować jak małe orangutanie sierotki są uczone życia przez dorosłe osobniki. Najważniejszym dla mnie argumentem przeciwko odwiedzaniu tego miejsca jest fakt, że jest ono w posiadaniu całkowicie obcego kapitału i nie zatrudnia ani jednego miejscowego. A moim zdaniem właśnie nie oprowadzanie zatroskanych turystów daje największą szansę na zachowanie ekosystemu, a sprawienie że dla miejscowych będzie to bardziej opłacalne niż jego zniszczenie.

Po dotarciu nad Pacyfik na pierwszy plan poszła jedna z najbardziej znanych kostarykańskich atrakcji – Park Narodowy Manuel Antonio. Okazało się, że w okolicy można znaleźć też kilka innych ciekawych miejsc, zdecydowaliśmy się więc znaleźć jakieś przyjemne mieszkanko na kilka dni. Wybraliśmy znalezione na airbnb piętro w domku położonym na skraju dżungli, którego właścicielem był Thierry. Nie wiem czy dało się trafić lepiej. W rozsądnej kwocie mieliśmy do swojej dyspozycji bardzo ładnie urządzone mieszkanie, z wielkim tarasem, z którego widok rozpościerał się wprost na dżunglę. Podczas naszych przygód mieliśmy już wielokrotnie okazję spać w bliskości natury. Ciągle jednak nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że miejscowi są w stanie utrzymać swoje domy położone na skraju dżungli w takiej czystości. Przez cały pobyt na Kostaryce mieliśmy okazję zabić tylko jednego karalucha, a to przecież mniej niż gdy byliśmy np. w centrum miasta w Hiszpanii. Zaskakująca była też ilość komarów – tak naprawdę śpiąc w środku lasu, w porze deszczowej, nie potrzebowaliśmy praktycznie używać sprayu na komary.

Park Manuel Antonio chociaż jest najmniejszym parkiem narodowym Kostaryki, jest też najczęściej odwiedzany. Wyróżnia się tym, że jest jedynym, w którym dziewiczy las dociera bezpośrednio do wybrzeża. W większości relacji przeczytacie, że najlepiej wstać z samego rana, ponieważ czeka nas stanie w długich kolejkach. Tu jednak mogliśmy docenić jeden, jedyny plus podróżowania w trakcie epidemii – zatłoczony zwyczajowo park świecił pustkami. Poza oczywistą atrakcją Manuel Antonio czyli podziwianiem lokalnej flory i fauny, na miejscu znajdziemy również piękne plaże. My spędziliśmy cały poranek na opalaniu i zabawie w wodzie tak, żeby w południe schować się przed słońcem w gęstej dżungli. Na szczęście park został dostosowany nie tylko do zwiedzania, ale również do plażowania, dzięki czemu mogliśmy skorzystać z prysznica i zmyć z siebie pacyficzną sól, zanim ruszyliśmy w dalszą trasę. Niestety z uwagi na epidemię, część szlaków została zamknięta, w tym szlak prowadzący na piękny punkt widokowy, z którego można podziwiać widok na wyspę Catedral. Jedynym co tak naprawdę nas rozczarowało w Parku Manuel Antonio, była… ilość zwierząt. Co prawda spotkaliśmy dwa gatunki małp, tukany i iguany, niemniej wszystkie te same zwierzęta, a nawet więcej wypatrzyliśmy również z tarasu domku Thierrego!

Od obserwowania zwierząt z tarasu Thierrego oderwała nas jeszcze jedna okoliczna atrakcja. Otóż Kostaryka jest jednym z najlepszych krajów do obserwacji wielorybów. Można je tam zobaczyć praktycznie cały rok, głównie humbaki. Na wybrzeże pacyficzne migrują dwie grupy humbaków. Pierwsza, z wód otaczających Kalifornię, i druga grupa z okolic Antarktydy. Obie grupy uciekają przed chłodem do cieplutkich wód Kostaryki, aby tu urodzić i wychować swoje młode. Prawdopodobnie wabi je tu nie tylko ciepła woda, ale również praktyczny brak grożących młodym drapieżników. Podobno najlepsze miejsce do takich obserwacji – Parque Marino Ballena, mieści się w miejscowości Uvita, oddalonej od Quepos o około 40 kilometrów. Jest to jedna z największych okolicznych atrakcji, trochę więc zdziwiło nas jak dużo problemów spotkało nas przy organizacji wycieczki. Przede wszystkim, okazało się, że z uwagi na fakt, że park jest obecnie zamykany w środy, musieliśmy zorganizować wyjazd w trybie pilnym na następny dzień. Obdzwoniliśmy najlepiej oceniane lokalne biura podróży. Dwa pierwsze płynnym angielskim poinformowały nas, że nie uda im się zorganizować wycieczki, ponieważ jest nas troje, a potrzebują minimum czterech osób. Zdziwiło nas to, że nikt nie dopuścił opcji, aby zaproponować nam, że zapłacimy więcej. Jedno z biur podróży oświadczyło nam, że wycieczka prawdopodobnie się nie odbędzie, gdy nie chcieliśmy podać danych karty przez telefon celem opłacenia zaliczki. Nie dopatruję się w tym jednak złych intencji czy próby przechytrzenia, gdyż mieszkańcy Kostaryki to naprawdę bardzo mili i uczynni ludzie, tylko chyba ze słabą żyłką do biznesu.

Dopiero kolejny, wykonany słabym hiszpańskim telefon do Ballena Tours, okazał się pełnym sukcesem. Bez problemu zablokowano dla nas trzy miejsca, bez żadnych zaliczek i komplikacji, dodatkowo cena była bardziej zachęcająca niż u konkurencji – tylko 50$. To najtańsza wycieczka na wieloryby, z jakiej do tej pory korzystaliśmy. Dotychczas kojarzyły nam się one z wielogodzinnymi poszukiwaniami, po których lokalizowaliśmy jednego czy dwa wieloryby, wokół których zbierała się cała masa łódek. Tym razem pierwszą mamę z młodym znaleźliśmy po kilkunastu minutach. I nie był to po prostu fart, bez problemu co chwilę trafialiśmy na kolejne okazy. Plusów oglądania humbaków na Kostaryce jest co najmniej kilka, po pierwsze zawsze znajdujemy minimum dwa jednocześnie. 🙂 Po drugie mama z młodym zdecydowanie mniej czasu spędza przy powierzchni niż głęboko w głębinach z uwagi na brak odpowiednich umiejętności nurkowych maleństwa. Był to czwarty raz w życiu, kiedy wyruszyliśmy na poszukiwania wielorybów. Przy pierwszym razie bardzo liczyłam na to, że uda mi się zrobić zdjęcie wieloryba wyskakującego z wody. Przy następnym obniżyłam już swoje oczekiwania i chciałam tylko sfotografować płetwę ogonową wystająca z wody. Przy czwartym wiem już, że zrobienie spektakularnego zdjęcia wielorybom wymaga olbrzymiego szczęścia. Ciężko jednak o coś robiącego większe wrażenie niż jedne z największych ssaków na świecie, które płyną w pobliżu Twojej łódeczki. Dodatkowym plusem wyjazdu na wieloryby był nasz przewodnik, który udzielił nam niesamowicie cennych wskazówek, które ukształtowały naszą dalszą podróż po Kostaryce.