w poszukiwaniu żółwi na Kostaryce

Nasze podróże wielokrotnie podążają szlakiem dzikiej przyrody. Jednym z najbardziej dramatycznych i najczęściej powtarzanych motywów w filmach przyrodniczych jest rozmnażanie żółwi. Od dzieciaka z drżeniem w sercu oglądałam malutkie świeżo wyklute żółwiki i ich heroiczną drogę do morza. Nie wierzyłam jednak, że akurat to wydarzenie uda mi się zobaczyć kiedyś na żywo. A jednak, z dumą mogę powiedzieć, że nawet asystowałam kilku żółwiom w bezpiecznym dojściu do wody!

Zacznijmy jednak od początku. Nasz pierwotny plan obejmował odwiedzenie Parku Narodowego Tortuguero, który jest jednym z miejsc, w których rozmnażają się żółwie. Niestety, tu czkawką odbiła się nam nasza spontaniczna decyzja i brak odpowiedniego przygotowania. Otóż do Tortuguero nie da się dotrzeć lądem, a jedynie można dopłynąć. Oznaczało to dla nas dość sporo jazdy i to w przeciwnym kierunku niżbyśmy chcieli, następnie zostawienie samochodu na parkingu i jeszcze około godzinną podróż promem. Z jednej strony było nam to bardzo nie na rękę, ale z drugiej strony żółwie… Wahaliśmy się do absolutnie ostatniej chwili, a wybawieniem okazał się dla nas przewodnik z wycieczki na której obserwowaliśmy wieloryby. Doradził nam, żebyśmy udali się na półwysep Nicoya na Playa del Ostional, która stanowi kolejny rezerwat rozmnażania żółwi. Dzięki tej informacji, po spojrzeniu na mapę plan ułożył się w kilka minut. Postanowiliśmy odwiedzić polecony rezerwat i postawić na jeszcze kilka dni plażowania – podobno na półwyspie są najlepsze plaże Kostaryki- a następnie zobaczyć rezerwat Monteverde.

Po powrocie z wycieczki śladem wielorybów, wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer po okolicznej dżungli w poszukiwaniu wyjców. Niestety, nie udało nam się znaleźć małp, a jedynie kilka tukanów i ciekawych żabek. Wspomnianą wyprawę kończyliśmy biegiem, ponieważ źle odczytaliśmy mapę i zmuszeni byliśmy spory kawałek zawrócić, żeby uniknąć pozostania na noc w dżungli. Następnego ranka z wielkim żalem opuściliśmy wspaniały dom Thierrego i ruszyliśmy w stronę półwyspu Nicoya. Mieliśmy przed sobą niecałe 400 kilometrów jazdy, co na Kostaryce niestety oznacza długą i męczącą przeprawę. Zamieszkaliśmy w miejscowości Samara. Ogólnie staraliśmy się znaleźć coś bliżej plaży Ostional, jednak okoliczna baza noclegowa była bardzo uboga. Ponownie trafiliśmy doskonale. Tym razem naszym gospodarzem była Barbara, a jej domek nazywał się La isla que no hay. Mieliśmy do dyspozycji apartament z dwiema sypialniami, basen, a także wsparcie gospodarzy w organizowaniu dalszej podróży. Przede wszystkim, dowiedzieliśmy się od nich, że z uwagi na pandemię koronawirusa, rezerwat jest zamknięty po godzinie 16:00 (do tej pory nie potrafimy dojść jak taka zasada miała pomóc w walce z koronawirusem, ale co kraj to obyczaj). Niestety, to właśnie o tej porze żółwie najczęściej wychodzą na brzeg. Dowiedzieliśmy się również, że tzw. arribada, czyli masowe przybycie żółwic celem złożenia jajek, które w okresie rozmnażania ma miejsce mniej więcej raz w miesiącu dopiero co się skończyło. Na szczęście nie wiedzieliśmy tego przed podjęciem decyzji, inaczej pewnie nigdy byśmy tutaj nie przyjechali. W akcie desperacji próbowaliśmy przez naszych gospodarzy zorganizować mimo wszystko jakąś żółwiową wycieczkę, jednak okazało się to niemożliwe. Zaznaczyli nam oni jednak na mapce kilka plaż, w tym dwie, na których ich zdaniem była możliwość spotkania żółwi. Na jednej dodatkowo mieliśmy szukać lokalnych rangersów, którzy mogli udzielić nam więcej informacji o tym, gdzie wypatrywać żółwi. Pierwsza z wyznaczonych miejscówek – Puerto Carrillo, była po prostu ładną, długą plażą, na której mieliśmy się opalać i kąpać.

Następna – Playa Camaronal, była pierwszym miejscem, w którym mieliśmy szukać żółwi. Jako, że nie spotkaliśmy przy wejściu nikogo, wyruszyliśmy na poszukiwania na własną rękę. Nie do końca wiedzieliśmy co robić, więc podążaliśmy szlakiem ostatnio pozostawionych śladów butów. Znaleźliśmy po drodze kilka kopczyków z mnóstwem pustych skorupek, z których ewidentnie niedawno musiały wykluć się małe żółwiki. Przeszliśmy całą plażę wzdłuż i trochę zawiedzeni zaczęliśmy zawracać. Niby wiedzieliśmy, że zobaczenie żółwia składającego jaja w środku dnia graniczy z cudem. Gdy jednak zobaczyłam na horyzoncie skorupę żółwia idącego w stronę wody, kilkukrotnie próbowałam sobie wmówić, że to musi być wielki kamień. Okazało się jednak, że zdarzył się cud i mieliśmy okazję zobaczyć żółwią mamę wracającą do wody świeżo po złożeniu jaj. Wychodząc z plaży zastaliśmy bardzo miłych strażników, którzy byli całą sytuacją równie zdziwieni co i my. Wypytali nas dokładnie gdzie widzieliśmy samicę, żeby znaleźć i zabezpieczyć jej jajka. Udzielili nam niezmiernie cennych informacji. Po pierwsze, ostatnia z plaż na którą się wybieraliśmy nie jest zamknięta po 16 i tam możemy szukać żółwi, a po drugie, doradzili nam abyśmy pojechali na Playa del Ostional przed 6:30, jeśli chcemy spotkać wykluwające się małe żółwiki. Pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do następnej atrakcji – Punta Islita. Tu mieliśmy zobaczyć papugi ary i wypić drinki. Zdążyliśmy tylko wyjść na plażę i chwilę później usłyszeliśmy w okolicy skrzeczące ary, które usiadły sobie na jednym z okolicznych drzew i rozpoczęły owocową ucztę. Gdy okazało się, że okoliczny hotel jest obecnie zamknięty, więc nie kupimy sobie drinków, postanowiliśmy zebrać i wypić leżące na ziemi kokosy. Aby je otworzyć poprosiliśmy miejscowego stróża o pomoc. Ten nie tylko wypożyczył nam swoją maczetę, ale też przyniósł każdemu z nas po jednym schłodzonym kokosie 🙂

Po chwili relaksu, ruszyliśmy do ostatniego celu – na plażę Corozalito. Tu właśnie po zmroku mogliśmy bezpiecznie szukać żółwi. Pierwszym co zobaczyliśmy po wyjściu było olbrzymie stado coati, co bardzo nas ucieszyło. Kiedy jednak wyszliśmy na plażę i zrozumieliśmy, że stado coati jest tu tylko po to, żeby wyjadać żółwie jajka, nasze nastawienie mocno się zmieniło. Dodatkowo do uczty dorwały się też sępy. Bez zastanowienia zamieniliśmy się w strażników żółwich jajeczek. Wiadomo, że takimi prawami rządzi się przyroda, że nasza obrona jest tylko tymczasowa i nic nie zmieni, ale ciężko było się powstrzymać. Początkowo planowaliśmy zostać na tej plaży do wieczora i szukać żółwi, jednak zaczęły zbierać się burzowe chmury. Pomysł, że mielibyśmy wracać prowadzącą tu drogą, która była raczej dla samochodów 4 x 4, w nocy i w deszczu, wydał się jednak zdecydowanie zbyt hardcorowy. Zebraliśmy się więc i gdy odjeżdżaliśmy zaczęła się ulewa. Konrad tak doskonale radził sobie na drodze pomimo ciężkich warunków, że wpadł na pomysł wykręcenia „bączka”, który wypadł całkiem nieźle. Niestety, chwilę póżniej,podczas zawracania, jedno z kół zawisło nam nad rowem. Jako że głupi ma zawsze szczęście, akurat jechał jedyny samochód w okolicy, który dodatkowo miał napęd 4×4 i linię i dosłownie w chwilę wyciągnął nas z opresji, a następnie asekurował całą trasę do najbliższego asfaltu.

Następnego poranka zgodnie z planem obudziliśmy się o 4:30 i widząc kapiący deszcz, zaczęliśmy szukać wymówek, żeby nie wychodzić z łóżek. Jednak myśli o tym, co moglibyśmy przegapić z lenistwa postawiła nas na nogi i ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy przed sobą jakieś 40 kilometrów i chociaż zakładaliśmy, że droga będzie zła, google pokazywało nam, że będziemy jechali prawie dwie godziny. Na szczęście trasa okazała się być całkiem znośna, a jedyną przeszkodę stanowiła niezbyt głęboka rzeka, którą musieliśmy przejechać. Weszliśmy na plażę i znowu nie wiedzieliśmy czego szukać. Tym razem jednak wykorzystaliśmy umiejętności zdobyte na safari i ruszyliśmy w stronę miejsca, gdzie dostrzegliśmy niewielką grupkę ludzi. Ponownie okazaliśmy się obrzydliwymi szczęściarzami, ponieważ gdybyśmy przyjechali jakieś 20 minut później, na miejscu zastalibyśmy jedynie puste skorupki. A tak, spełniliśmy swoje kolejne marzenie – zobaczyliśmy wykluwające się żółwiki na ich drodze do bezpiecznego oceanu. Dzięki wcześniejszemu spotkaniu ze strażnikami, wiedzieliśmy że śmiało możemy żółwikom pomagać i odstraszać wszystkie drapieżniki. Fantastycznie było pilnować, żeby te malutkie stworzonka dotarł do wody, chociaż zdążyłam wyrosnąć z iluzji, że ten upragniony ocean jest dla żółwi ostateczną bezpieczną ostoją, jak przedstawiała to większość filmów przyrodniczych. Po takim poranku, przepełnieni radością przypadkiem trafiliśmy jeszcze na pyszne śniadanie w okolicznej knajpce i przygotowaliśmy się do drogi w stronę Monteverde.

Las mglisty, jest uważany za największą z atrakcji Kostaryki. Również miejscowi najczęściej wskazywali Monteverde jako miejsce, które koniecznie powinniśmy zobaczyć. Nie mogliśmy oczywiście oprzeć się tylu rekomendacjom. Znaleźliśmy więc przyjaźnie wyglądający nocleg i ruszyliśmy w trasę. Do przejechania mieliśmy około 140 kilometrów i po przejechaniu pierwszych stu w zaskakująco dobrym tempie, wpadliśmy w nadmierny optymizm. Niestety na drodze krajowej nr 1 czekał na nas olbrzymi korek. Chcąc znaleźć jego początek, wyminęliśmy sporą część samochodów, a następnie zabraliśmy się za próbę objazdu. Niestety jedyna alternatywna trasa okazała się zbyt hardcorowa na nasze auto i zmuszeni byliśmy wrócić do oczekiwania w kolejce. Mieliśmy jednak trochę szczęścia i dzięki objazdowi, trafiliśmy na skrzyżowanie, na którym znaleźliśmy źródło opóźnień. Okazało się, że trwa tutaj strajk i droga jest całkowicie zablokowana. Ogólnie zastosowaliśmy na strajkujących chyba wszystkie możliwe techniki jakie przyszły nam do głowy. Sugerowali nam, że dziś już nie damy rady przejechać tą trasą i mamy wybrać się tym śmiercionośnym objazdem, jeżeli faktycznie zależy nam na dojechaniu do celu. Ostatecznie, gdy Konrad poprosił aby przyprowadzili do nas kogoś, kto wytłumaczy nam dokładnie powody ich strajku, chyba uznali, że gra nie jest warta świeczki i puścili nas dalej. To jednak nie była ostatnia przeszkoda w dotarciu na miejsce. Monteverde zawdzięcza unikatowy klimat swojemu położeniu na dużej wysokości – dlatego czasem jest nazywany lasem chmurzastym. My przez opóźnienie ostatnie kilometry jechaliśmy już praktycznie po ciemku, stromo pod górę, nie widząc co jest za skarpą. Natrafiliśmy na tej i tak niebezpiecznej trasie na kawałek drogi zablokowany przez lawinę dosłownie kilka kilometrów przed celem. Na szczęście pracujący przy naprawie drogi robotnicy pokazali nam objazd i po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy wreszcie do naszego hotelu.

Z samego rana ruszyliśmy do parku. Okazało się, że jesteśmy w tym momencie jedynymi turystami na terenie jednej z najbardziej obleganych atrakcji turystycznych kraju. Mogliśmy więc spokojnie spacerować wyznaczonymi ścieżkami w otoczeniu bujnej roślinności i wsłuchując się w trele różnorodnego ptactwa. Nie zgodzę się raczej z opinią, że las mglisty był najciekawszym miejscem, które odwiedziliśmy podczas wyjazdu na Kostarykę, ale niewątpliwie wart był zobaczenia.

Patrząc przed wyjazdem na atrakcje Kostaryki w przewodnikach, szczerze zastanawiałam się czy naprawdę będziemy tak bardzo zachwyceni tym krajem jak inni. Teraz jednak nie mam wątpliwości, ciężko znaleźć inne miejsce, w którym możemy podziwiać tak różnorodną przyrodę, która jest naprawdę na wyciągnięcie ręki.