pierwsze safari w Kenii

Podróż do Kenii doskonale wpisała się w trend naszych wyjazdów podczas 2020 roku, bowiem jeszcze na dwa tygodnie przed wylotem byliśmy przekonani, że w tym terminie polecimy do Kolumbii… Bilety w promocji kupiliśmy przed wybuchem pandemii, a w listopadzie okazało się jednak, że mimo wstępnego otwarcia się Kolumbii na turystykę, KLM uznał, że nie chce tam latać ze zwykłymi turystami, tylko wykonywać loty repatriacyjne zarabiając na tym krocie niczym nasz wspaniały rodzimy Lot. Tak czy inaczej trzeba było albo odpuścić ten konkretny termin, albo wybrać inny kierunek podróży. Analiza dostępnych destynacji szybko wyłoniła faworyta- lecimy do Kenii!

Do Nairobi wybraliśmy się w tym samym trzyosobowym gronie, co na Kostarykę. Sam wyjazd pod względem logistyki zapowiadał się na dużo prostszy niż poprzedni. Po pierwsze, ruszaliśmy z Gdańska, a nie z Berlina, po drugie lecieliśmy dużo bardziej przyzwoitą linią lotniczą- KLMem, co wiązało się jedynie z przesiadkami w Amsterdamie. Po trzecie, sama Kenia wymaga obecnie tylko e-wizy, testu na koronawirusa i wypełnienia e-formularza zdrowotnego. Do tego zdecydowaliśmy się na cały nasz dwutygodniowy pobyt wynająć samochód 4×4 na lotnisku w Nairobi. Nie mogąc pogodzić się ze stawkami za wynajem najpopularniejszych sieciówek, zdecydowaliśmy się wynająć Toyotę Vanguard z lokalnej firmy. Auto okazało się być w średniej formie. Brakowało zapasowego koła, cała karoseria była porysowana, a nawet ktoś pokusił się o wydrapanie sporej litery „M” na boku pojazdu. Do tego stan plastikowych osłon podwozia okazał się być katastrofalny i często później zmuszał nas do różnych dramatycznych prób naprawy. Jednak Toyota Vanguard ani razu poważnie nas nie zawiodła, a wypożyczalnia nie pobierała kaucji i niezbyt się czepiała przy oddaniu pojazdu. Poza tym później w schowku pojazdu znaleźliśmy ciekawy bonus- portfel jednego z pracowników wypożyczalni.

Kenia jest idealnym kierunkiem na dwutygodniowy urlop. Tak naprawdę, jeśli ktoś nie jest miłośnikiem kontemplowania afrykańskiej architektury czy podglądania zwyczajów Masajów to poza doskonałym safari i rajskimi plażami znajdzie tu dla siebie niewiele rozrywek. Dlatego też postanowiliśmy zwiedzić najpierw trzy parki narodowe, następnie tydzień poplażować i potem znowu zwiedzić trzy inne parki narodowe. Z racji późnej pory przylotu i formalności związanych z wynajmem samochodu, pierwszą noc spędziliśmy w guesthousie niedaleko lotniska. Następnego dnia rano wybraliśmy się na solidne zakupy w pobliskiej galerii handlowej. Wyposażonym w jedzenie, alkohol, repelient, kremy z filtrem, lokalną kartę SIM i walutę udało nam się wydostać wreszcie z wiecznie zakorkowanego Nairobi. Ruszyliśmy w stronę położonego u podnóża Kilimandżaro i tanzańskiej granicy parku narodowego Amboseli. Znalazłem nam po drodze w miejscowości Lional bardzo fajny nocleg w postaci chatki na zupełnym pustkowiu, gdzie zrobiliśmy sobie też wieczornego grilla. Brak internetu, przepiękne krajobrazy, dobre jedzenie i rozmowy do późna bardzo zadomowiły nas w tej podróży.

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie rano i ruszyliśmy w stronę parku narodowego Amboseli. Po około dwóch godzinach jazdy drogami gruntowymi, z których część była z przepięknym widokiem na najwyższą górę Afryki dotarliśmy do celu. Amboseli, to obok Masai Mary i Nakuru jeden z trzech parków „premium”, oferujących najciekawsze zwierzęta. Park ten słynie z wielkich ilości łagodnie nastawionych do ludzi słoni, mnóstwa bawołów i różnego ptactwa. Słonie z Amboseli mają bardzo długie ciosy i są przyjaźnie nastawione do ludzi, bowiem nikt na nie tutaj nie polował. Niestety, tego szczęścia nie mieli inni przedstawiciele wielkiej afrykańskiej piątki. Ustanowienie parku narodowego na ziemiach Masajów spowodowało, że niechętna turystom starszyzna plemienna kazała wymordować prawie wszystkie tutejsze lwy i nosorożce, aby zniechęcić turystów do odwiedzin na swoich terenach wypasu krów. Niestety, po poznaniu tego faktu ciężej było mi się szeroko uśmiechać do miejscowych.

Cztery lata temu byliśmy na naszym pierwszym safari w Parku Krugera w RPA. Wiedzieliśmy już więc jak przygotować się na safari i jak wypatrywać zwierząt, dlatego nie zdecydowaliśmy się korzystać z usług przewodników. W sumie odwiedziliśmy sześć różnych parków narodowych i tak naprawdę jedyne Masai Mara, park znany z dużych ilości dzikich kotów, w naszej opinii wymaga zatrudnienia przewodnika. Całą resztę da się z sukcesem zwiedzić samemu, warunkiem są jedynie posiadanie sokolego wzroku, terenowego samochodu i masy szczęścia. Plusem organizowania safari podczas pandemii był też fakt, iż kenijski rząd obniżył ceny wjazdu do parków narodowych o prawie 50 procent. Ponownie, wyjątkiem jest tu Masai Mara. Zarządzany przez plemiona miejscowych Masajów park nie zdecydował się obniżyć ceny wjazdu, więc ciągle musimy płacić po 80 dolarów za każdy dzień pobytu. Podczas naszego jeżdżenia po parkach narodowych w trakcie pandemii widzieliśmy bardzo niewiele innych aut, co poza oczywistymi plusami miało też swoje minusy. W Parku Krugera w RPA masę zwierząt zauważyliśmy tylko dlatego, że zatrzymywały się przy nich inne samochody. Tym razem zdani byliśmy jedynie na własne oczy.

Amboseli to w sumie niewielki park, a zwierzęta przebywają tu głównie w wielkich skupiskach w okolicy zbiorników wodnych. Bez problemu znaleźć można tu słonie, hipopotamy, bawoły, gnu, różne antylopy, zebry i żyrafy. Występuje tu też masa ciekawych ptaków, wielkie wrażenie robią zwłaszcza stada flamingów. Poza kilkoma wzgórzami widokowymi teren jest dość płaski, więc mieliśmy bardzo dobrą widoczność, co jest dość kluczowym czynnikiem podczas wypatrywania zwierząt. Amboseli to doskonały park na początek przygody z kenijskim safari, jednak z racji małych rozmiarów dość szybko się nudzi, więc jeden dzień w zupełności wystarczył. Wieczór spędziliśmy w okolicznym lodge’u, gdzie byliśmy chyba jedynymi gośćmi.

Następnego dnia po śniadaniu i małej naprawie podwozia ruszyliśmy w stronę parku narodowego Tsavo West. Poprzedniego dnia dość mocno padało, więc wiele dróg było w opłakanym stanie. W Tsavo West z racji ukształtowania terenu widoczność jest dość słaba, a zwierzyna mocno rozproszona, ale z ciekawszych zwierząt udało nam się tu dostrzec oryksy, antylopy Gerenuki i Dikdiki. Sama jazda po parku to świetna zabawa, jest sporo jazdy w górę i w dół. Z ciekawostek, przy samym wjeździe do parku zobaczyliśmy wielkie pola zastygniętej lawy, zaś przy jednym z jeziorek poznaliśmy parkowego rangersa, który chwalił się zajęciem drugiego miejsca w maratonie w Poznaniu kilka lat temu. Kolejną noc spędziliśmy w resorcie turystycznym w miejscowości Voi i ponownie byliśmy jedynymi gośćmi obiektu w tym czasie.

Ostatnim parkiem, który widzieliśmy przed przyjazdem na plażę było Tsavo East. Ten park z czystym sercem moglibyśmy sobie odpuścić, bo był najmniej interesujący ze wszystkich, chociaż udało nam się tu znaleźć mangusty i likaony. Mieliśmy szansę zobaczyć nosorożce, ale te postanowiły nie pokazywać nam się tak wcześnie. Spotkała nas tu też kolejna samochodowa przygoda, tym razem złapaliśmy gumę. Jako, że głupi ma zawsze szczęście, okazało się że jesteśmy kilometr od punktu naprawy samochodów należących do parowych rangersów, gdzie mili panowie za darmo naprawili nam koło i profesjonalnie ogarnęli wystające z podwozia plastiki. Dzięki ich fachowej pomocy byliśmy gotowi wyruszyć śmiertelnie niebezpieczną główną arterią kraju w stronę przepięknych plaż nad Oceanem Indyjskim…