Wiadomo, że safari to świetna zabawa, że dostarcza niepowtarzalnych wrażeń i dzikiej satysfakcji i że spędzanie godzin na wypatrywaniu najmniejszego ruchu na horyzoncie nigdy się nie znudzi, ale nawet tacy fanatycy dzikich zwierząt jak nasza dzielna drużyna potrzebują czasem chwili oddechu. My postanowiliśmy pooddychać na egzotycznych plażach Mombasy i, szczerze mówiąc, był to strzał w dziesiątkę.
Po wielu dyskusjach dotyczących potencjalnego planu wyjazdu wyłonił się nam całkiem zgrabny konsensus – wyprawa na trzy safari, kilkudniowa przerwa na relaks nad oceanem i powrót na kolejne trzy safari. W związku z tym, po wyjeździe z Tsavo East, marząc o redbullu (“na pewno kupimy coś po drodze”) i optymistycznie nastawieni do przebiegu trasy na mapie (“niedawno została odnowiona”), postanowiliśmy ruszyć w drogę, by jak najszybciej dotrzeć do wypatrzonej na bookingu willi z ogromną strefą wypoczynkową i rozpocząć wielką misję “RELAX”.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach gładki, prawie pusty asfalt zamienił się nagle w labirynt kolein pokrytych czerwonym pyłem. To był chyba ten moment, w którym dotarło do mnie, że europejskie pojęcie dobrej drogi jest pojęciem bardzo względnym oraz że dotarcie do willi przed zmrokiem jest absolutnie niewykonalne. Dzięki Bogu Konrad chyba nigdy nie poddaje się za kierownicą, więc z pieśnią na ustach (okazało się, że po tylu latach wciąż potrafimy z pamięci zarapować “To my Polacy”…) przeprowadził nas przez ten labirynt i po kilku perypetiach – takich jak wyłaniające się znikąd w ciemności afrykańskiej nocy nieoświetlone tuktuki – udało nam się dotrzeć do naszej destynacji.
Destynacja chowała się kawałek za głównym turystycznym centrum Mombasy w Diani Beach, w ciemnych zabłoconych uliczkach, gdzieś za rogiem od całodobowego sklepu z alkoholem, małego spółdzielczego sklepu z resztą wydawaną w ciasteczkach imbirowych oraz za dwiema wielkimi bramami z drutem kolczastym. I jeśli trudy drogi oraz niepokojąca atmosfera otoczenia nie dały do tej pory rady złamać naszego ducha – właściciel willi osiągnął na tym gruncie sukces. Zaskakująco smutne jest to, że był to w sumie jedyny organizacyjny problem jakiego doświadczyliśmy, a spowodował go Europejczyk, który bał się, że straci pieniądze na przewalutowaniu…
Na szczęście uzbrojeni byliśmy w zapasy rumu i coli oraz lokalne cydry Tusker (jabłkowe niebo w gębie), pożegnaliśmy więc szybko opiekunkę posesji i dokonaliśmy oficjalnego otwarcia relaksacyjnych igrzysk w Mombasie. Co prawda konkurencje nie były zbyt ambitne, ponieważ polegały głównie na leżeniu w różnych miejscach (leżaki nad basenem, szezlongi na werandzie i, mój faworyt, bujające się pod gwiazdami łóżko, na które z powodzeniem wchodziły trzy osoby, a i czwarta by się docisnęła). Kibicował nam tłum Bush Babies (niewielkie małpiatki), które z okazji niskiej zawartości turystów w atmosferze postanowiły przejąć drzewa na posesji oraz dach willi na własność i od czasu do czasu pokrzykiwać na nas zaaferowanymi głosami.
Muszę przyznać, że następne trzy dni, które spędziliśmy w willi w Mombasie, zlewają mi się trochę w jedną całość – i nie jest to wina ani rumu, ani tuskera, tylko tej relaksującej chmurki, na której unosi się człowiek, kiedy jego życie składa się z pływania w oceanie, plażowania, pływania w basenie, jedzenia i wieczornego popijania cydrów do dźwięków Bush Babies.
Na pewno jednak muszę wspomnieć, że piasek na plaży w Mombasie ma konsystencję budyniowego proszku i na żadnej innej plaży w życiu nie leżało mi się nigdy tak miękko i wygodnie oraz, że przy moim pierwszym w życiu podejściu do Oceanu Indyjskiego okazało się, że jest on cudownie gorącą słoną zupą. Że lokalni “beach boys” całkiem nieźle opanowali parę podstawowych fraz po polsku (najlepsze wykonanie Polska, Polska niech żyje żyje nam na melodię sto lat jakie słyszałam w życiu – i oby jedyne!) i niestety nie rozumieli, że nie mamy zamiaru kupić nic poza paroma kokosami. Zdecydowanie należy też docenić lokalną kuchnię. Próbowaliśmy grillowanych ryb, grillowanych homarów, jakichś grillowanych mięs – nic nas nie zawiodło.
Z racji tego, że ciągła obecność plażowych sprzedawców oraz ich małe przepychanki dały nam się trochę we znaki, postanowiliśmy spędzić jeszcze jeden ostatni dzień w basenie, by następnie przenieść się do hotelu z prywatną plażą, gdzie nie tylko mielibyśmy trochę spokoju, ale też nareszcie umyte podłogi. Dzień w basenie pewnie zapisze się w mojej pamięci na zawsze jako dzień, w którym małpa ukradła nam siatkę bananów – wiem, że na wytrawnych podróżnikach nie robi to pewnie wrażenia, ale taki nowicjusz jak ja zdecydowanie potrzebował małpy-złodziejki do swojej małej kolekcji przeżyć.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, i spakowawszy plecaki ruszyliśmy do oddalonego o jakieś piętnaście minut drogi hoteliku SawaSawa. Hotelik SawaSawa okazał się rajem na ziemi, jeśli potrafi się zignorować fakt, że ciepły prysznic dostępny jest tylko przez jakąś godzinę dziennie (można mi wierzyć na słowo, że totalnie potrafi się ten fakt zignorować). Resort zarządzany był przez trójkę Kenijczyków, a każdy z nich był na swój sposób cudowny. W parę minut udało nam się dzięki nim zorganizować wymarzoną wycieczkę snorkelingową, a poza tym dostaliśmy tyle prywatności, wspaniałego jedzenia i wina (to wszyscy) oraz środka na komary i maści na ich ugryzienia (to ja), ile mogliśmy zamarzyć.
Wycieczka snorkelingowa była już niestety ostatnią konkurencją na olimpiadzie relaksu (chociaż jedna trzecia drużyny na pewno będzie protestować przeciwko zaliczeniu jej do tej kategorii, jako że tradycyjna drewniana łódka napędzana była głównie siłą mięśni, w tym mięśni Konrada…) i po paru godzinach pływania z rybkami i paru dodatkowych drzemkach na plaży, trzeba było wyruszać w dalszą drogę, by upolować wreszcie na zdjęciach wymarzoną wielką piątkę.
Drogę do Masai Mary (ponad 800 km) postanowiliśmy rozbić na dwa dni i spędzić noc w przydrożnym hotelu. Jako że już wcześniej mieliśmy krótkie doświadczenia z Mombasa Road, która łączy stolicę Kenii Nairobi z turystyczno – portową Mombasą i nikt z nas nie miał złudzeń, że będzie miło i spokojnie. Myślę, że niektórzy z nas mieli nawet momenty zawahania, w których zastanawiali się, czy przeżyjemy. I tak, można w internecie przeczytać, że droga jest straszna, że kierowcy ciężarówek nie mają litości i że dumę trzeba schować do kieszeni… Ale nic, absolutnie żaden opis, żadne zdjęcia, żaden filmik, nie są człowieka w stanie przygotować na to doświadczenie.
Najłatwiej jest chyba porównać tę jazdę do komputerowej symulacji – ciężko mi było ogarnąć, że to się dzieje naprawdę i nie możemy w wygodnym dla siebie momencie po prostu wyłączyć tej gry i odsapnąć.
Ciężarówki na Mombasa Road wyprzedzają się z każdej strony – dwa pasy ruchu to wartość umowna, a zasady obowiązują tylko najmniejszych. Jeśli ciężarówka wyprzedzająca inną ciężarówkę jedzie z tobą na czołówkę i zaczyna mrugać długimi, to nie dlatego, że przeprasza, tylko dlatego, że uprzejmie informuje cię o tym, że zaraz zmiecie cię z drogi. Jeśli inna ciężarówka – ta, która cię właśnie wyprzedza – włącza kierunkowskaz, to nie dlatego, że informuje o zamiarze wykonania za jakiś czas manewru, tylko dlatego, że za sekundę zjedzie w miejsce, gdzie teraz jesteś ty, a to, czy uciekniesz na czas, to wyłącznie twój problem. Jeśli nie wyprzedzasz, zostaniesz wyprzedzony i spowolniony przez najcięższe i najwolniejsze tiry w okolicy. A tirów są tysiące, prawie wszystkie wiozą cement i wymalowane są w swoje bojowe barwy (hasła klubów Premier League, cytaty z Biblii, a nawet złowieszcze hasła w stylu Injury Time), niektóre nie mają wszystkich kół, inne nie mają świateł… Mombasa Road to zupełnie odmienny ekosystem, w którym najsłabsi docierają na miejsce w czasie, którego nie przewidziała nawet trasa na google maps.
Ale zdecydowanie warto było przetrwać to piekło, bo kolejne safari czekało tuż za rogiem…
Wpis autorstwa Emilii.