samolotem przez Afrykę i Azję cz. 5 (Malezja, Niebiańska Plaża, Etiopia i powrót)

Z Kambodży udaliśmy się samolotem AirAsia do Kuala Lumpur. Stolica Malezji, miasto bardzo nowoczesne, zrobiła na nas raczej pozytywne wrażenie. Bardzo dobrze oddaje to jak wielkim tyglem kulturowym jest Malezja- mamy tu dzielnice hinduskie, chińskie i oczywiście malajskie, co krok napotkać można meczet, buddyjską świątynię, a czasem nawet chrześcijański kościół. Zatrzymaliśmy się w hinduskiej dzielnicy, w hostelu prowadzonym przez sympatycznego Amerykanina, i stamtąd rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Wizytówkami rozwijającego się w zastraszającym tempie miasta są dwie wieże- Menara Kuala Lumpur (421m) i Petronas Towers (451m). Wybraliśmy się więc do tej pierwszej (wieży telekomunikacyjnej), aby z niej podziwiać ciekawy kształt Petronas Towers. Wjazd na taras widokowy kosztuje 52 ringgity- mniej niż wjazd na Burj Khalifa w Dubaju, ale widoki lepsze. Tradycyjnie, gdzieś w tle słychać było burzę- ponoć Kula Lumpur to najbardziej burzowe miejsce na świecie. Następnie wybraliśmy się na spacer do słynnych podwójnych wież. W środku najwyższego budynku Malezji znajduje się, a jakże, największe w kraju centrum handlowe. Udaliśmy się też na niezłe żarcie do chińskiej dzielnicy i pospacerowaliśmy trochę po centrum. Mało tu atrakcji, bo miasto zostało założone na osuszonych bagnach w 1857 roku. Ciekawostka- początek miasta wiąże się z przybyciem w te strony 87 chińskich górników. Mimo, iż 69 z nich zmarło z powodu chorób i trudnych warunków, osada przetrwała i przekształciła się w półtoramilionowe miasto. Miasto niestety średnio interesujące, dlatego też nie planowaliśmy zostać w stolicy za długo, ponownie wsiedliśmy w samolot i polecieliśmy na słoneczną wyspę Langkawi.

Po tym całym ciągłym lataniu, zwiedzaniu, zmianach czasu i klimatu uznaliśmy, że na koniec należy nam się trochę odpoczynku. Wynajęliśmy sobie miły pokój w hoteliku na plaży, a na nasze plany złożyło się głównie opalanie i spacerowanie w rajskiej scenerii. Do tego doszło pyszne żarcie i drinki w rozsądnych cenach. (Langkawi leży w specjalnej strefie przygranicznej z Tajlandią, przez co ceny alkoholu są znacznie niższe, niż w pozostałych częściach kraju). Wracając jeszcze raz do uroków wyspy- dla Malezyjczyków wyspa jest prawdziwym powodem do dumy. Żeby to podkreślić, kilka lat temu zmienili oficjalną nazwę na Langkawi Permata Kedah, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „klejnot Kedah” – prowincji do której należy archipelag.

Symbol Langkawi

Przed wyjazdem myśleliśmy, że z Langkawi udamy się na tajską wyspę Koh Lipe za pomocą transportu wodnego-regularnie kursujących pomiędzy wyspami promów. Niestety, okazało się, że jesteśmy jeszcze przed sezonem, a statki zaczną kursować dopiero za kilka dni. Do Tajlandii, konkretnie do Ko Phi Phi, dostaliśmy się więc autobusem, i dwoma promami. Protip- nie korzystajcie z ofert biur podróży, które oferują transport pomiędzy wyspami- zawyżają ceny o co najmniej 300%. Ko Phi Phi Don, pierwsza w naszym życiu zamieszkana wyspa, na której nie ma transportu samochodowego bardzo łatwo daje się w sobie rozkochać. Wyspa i jej mieszkańcy pamiętają jednak traumatyczne historie. 26 grudnia 2004 roku w wyspę nawiedziło tsunami, którego fale dwukrotnie uderzyły w Ko Phi Phi Don. Pierwsza fala osiągnęła 3, druga 5,5 m wysokości. W wyniku tsunami na wyspie śmierć poniosło 850 osób, kolejnych 1300 uznanych zostało za zaginionych, a około 70% infrastruktury zostało zniszczone. 12 lat później jedynym wspomnieniem po kataklizmie są tabliczki informujące, gdzie jest najbliższy schron.

Jak większość odwiedzających wyspę turystów wybraliśmy się na wycieczkę stateczkami po morzu Andamańskim, gdzie perłą w koronie była wizyta na plaży Maya Bay. To ta plaża zagrała tytułową rolę w filmie „Niebiańska plaża” z Di Caprio 😉 To prawda, że jest ona małym skrawkiem raju. Czysty biały piasek, przezroczysta woda, palmy, cudowne skały wyrastające prosto z wody… cudo. Jako, że byliśmy tam poza sezonem, nie było też problemów z tłumem współtowarzyszy. Zaliczyliśmy też zachód słońca na morzu i krótki snorkeling.

Maya Bay

Nowi przyjaciele

Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Z Ko Phi Phi zaczęliśmy powoli wracać do domu. „Powoli” oznaczało prawie 70 godzin i przełożyło się na prom do Krabi, samolot na lotnisko, przelot do Bangkoku, gdzie musieliśmy przetransportować się na drugie lotnisko,  potem już tylko do Addis Abeby, do Rzymu, stamtąd do Warszawy, no i pociąg do Gdańska. Powiem szczerze, zapłaciliśmy wysoką cenę za naszą podróż 😉

Gdy siedzieliśmy już wygodnie w samolocie z Krabi do Bangkoku, z komunikatu obsługi dowiedzieliśmy się o śmierci króla Bhumibola Adulyadeja. Baliśmy, się że śmierć monarchy może w jakiś sposób sparaliżować transport, ale na szczecie miejscowi stanęli na wysokości zadania i nie było żadnych opóźnień. Punktualnie opuściliśmy Tajlandię i wypełnionym do granic możliwości nocnym lotem linii Ethiopian udaliśmy się do Addis Abeby. Z racji tego, że mieliśmy ponad 12 godzin czasu pomiędzy przylotem a odlotem do Rzymu, linie lotnicze sponsorowały nam wizę, hotel i posiłki. Bardzo miło z ich strony 😉 Czas w Addis Abebie poświęciliśmy na regenerację, ale też i zwiedzanie miasta z sympatycznym taksówkarzem. Za niewielkie pieniądze wykonaliśmy około dwugodzinny kurs po mieście. Zobaczyliśmy więc w muzeum narodowym najstarsze zachowane na świecie szczątki kobiety (Lucy) oraz tron znanego z powieści „Cesarz” Kapuścińskiego i czczonego przez rastafarian Hajle Sellasje. Następnie zwiedziliśmy Mercado (jak sama nazwa wskazuje główny rynek), kilka dzielnic biedy i olbrzymi, ufundowany przez Chińczyków budynek siedziby Unii Afrykańskiej. Pijąc pyszną etiopską kawę zastanawiałem się, jak to możliwe, że w tym kraju inwestują wszyscy, tylko nie Polacy.

Lucy

Powrót do domu z Addis Abeby był już bardzo męczący. Jednak, jeśli za tę ceną ponownie mógłbym polecieć w tak piękne miejsca jeszcze raz, to wracać mógłbym i dwa razy dłużej 😉 Podczas tej podróży pokonaliśmy prawie 40 000 km- a więc odległość równą długości równika. Była to nasza „naj” przygoda- najpiękniejsze widoki, najwięcej lotów, najciekawsze atrakcje, najlepsze jedzenie,  a także największe zmęczenie po powrocie. A do RPA i Azji Południowo-Wschodniej na pewno jeszcze wrócimy. Na dłużej i na spokojniej 😉