Następnym naszym krokiem w Azji było wybranie się do Kambodży. Tak właściwie, to skupiliśmy się na najbardziej znanym w Kambodży i jednym z najbardziej znanych na świecie kompleksów świątynnych – Angkor. Cały kompleks zajmuje około 400 km², a budowle powstawały od IX do XV wieku za czasów panowania Imperium Khmerów. Zdecydowanie najbardziej rozpoznawalną, największą i najważniejszą ze świątyń jest Angkor Wat. Od niej też wszyscy turyści rozpoczynają swoje zwiedzanie.
Do Kambodży dostaliśmy się naszymi ulubionymi azjatyckimi liniami lotniczymi – AirAsia. Szczęśliwie wcześniej zostaliśmy uprzedzeni o tym, że miejscowi urzędnicy nie należą do najsympatyczniejszych. Okazało się to prawdą i pomimo licznie porozwieszanych przypomnień o tym, żeby się uśmiechali, zapewnili mi jedną z najmniej przyjemnych wizyt na lotnisku. Pierwszą sprawą, którą musieliśmy załatwić na miejscu było uzyskanie wizy. Warunkiem jej uzyskania było posiadanie swojego zdjęcia i 30 $. Nam nie udało się ze zdjęciem, szczęśliwie sprawę rozwiązuje dodatkowe 2$. Gdy już pięciu kolejnych urzędników przemieliło nasze paszporty, a każdy wykonał dużo bardzo ważnych stempelków mogliśmy przejść do kontroli. Gdzie moje powitanie zostało zupełnie zignorowane a jedynymi słowami wypowiedzianymi do mnie przez Pana celnika było „thumb” (w jego wykonaniu brzmiało raczej mniej więcej „fą”). Ostatecznie zresztą Pan uznał, że chyba jestem lekko niedorozwinięta, bo nie rozumiem co ma na myśli i sam wziął moją rękę i przycisnął do właściwego miejsca. Ten etap jakimś cudem nie kosztował dodatkowych dolarów.
Następnie po uiszczeniu opłaty 6 $ dostaliśmy bilecik na oficjalnego lotniskowego tuk-tuka. Jest to najtańszy możliwy transport do miejscowości Siem Reap, w której znajduje się baza noclegowa. Szczęśliwie wylosowany przez nas kierowca okazał się bardzo sympatycznym i elokwentnym młodym człowiekiem, postanowiliśmy więc nie ryzykować i zarezerwować jego usługi od razu na cały czas naszego pobytu w Kambodży. Udało nam się wynegocjować zadowalającą (niestety bardziej dla kierowcy) cenę i mogliśmy ruszyć do zarezerwowanego przez nas hotelu.
Jedną z naprawdę niewielu fajnie przemyślanych i korzystnych dla turystów rzeczy jest jednodniowy karnet do Angkor. Ponieważ jeżeli zakupimy go dzień wcześniej, uprawnia nas dodatkowo do podziwiania zachodu słońca w tym dniu. Niestety cena nie jest szczególnie atrakcyjna – koszt takiego karnetu podczas naszego pobytu wynosił ok 20$ (obecnie cena wzrosła do 37, więc chyba nie powinniśmy narzekać). Oczywiście nie jest to szczególnie wygórowana cena jak na zwiedzanie tak niesamowitego miejsca, ale kiedy weźmiemy pod uwagę fakt, że cena przeciętnego obiadu w turystycznej knajpce to 2$ to zaczyna brzmieć gorzej. Dodajmy do tego fakt, że stan w jakim znajduje się obecnie kompleks Angkor nie wskazuje na to, żeby chociaż 1$ od każdego zakupionego biletu był przekazywany na renowację albo badania archeologiczne. Bez swojej wejściówki ze zdjęciem tak naprawdę nie mamy możliwości zbliżyć się do Angkoru na odległość mniejszą niż 5 km. Nawet gdy już jest się na miejscu co chwilę ktoś sprawdza czy na pewno jakimś cudem nie wdarliśmy się tu bez uiszczenia opłaty.
Standardowy „jednodniowy” plan zwiedzania obejmuje zachód słońca dzień wcześniej, wschód słońca z widokiem na Angkor Wat, a potem tzw. Small Circuit czyli kółeczko wzdłuż najbardziej znanych świątyń. Wykonaliśmy pierwsze zadanie – zachód słońca z podobno najlepszego do tego celu miejsca czyli szczytu Phnom Bakheng. Niestety ogólnie pogoda podczas pobytu nam niezbyt dopisała, słońce nie zachodziło więc zbyt spektakularnie.
Następnego dnia, aby zobaczyć wschód słońca, musieliśmy wstać około godziny 4 rano. Żeby było to nie aż tak bardzo niekomfortowe, musieliśmy położyć się jak najszybciej. Na resztę wieczoru zaplanowaliśmy więc tylko jedzenie i sen. Jeżeli chodzi o miejscową kuchnię, to nie różni się jakoś spektakularnie od oferty tajskiej. Ciekawostką jest możliwość zjedzenia tzw. happy pizzy. Co to tak właściwie jest? Część restauracji oferujących pizzę, na hasło happy pizza, za 2 dodatkowe dolary hojnie posypuje wybrany przez nas placek marihuaną.
Niestety o wspomnianej wcześniej 4 rano powitał nas deszcz. Niebo zasnute było chmurami, co oznaczało że nie uda nam się zrobić spektakularnych zdjęć Angkor Wat na tle wschodzącego słońca. Trochę zepsuło nam to humory, postanowiliśmy więc napełnić brzuchy i się przegrupować. Poszliśmy do jednej z okolicznych prowizorycznych restauracji, gdzie ceny sprawiły, że byliśmy gotowi ją natychmiast opuścić. 5$ za jajecznicę i następne 3$ za obrzydliwą kawę. Jednak obsługa knajpki, której średnia wieku zdecydowanie nie przekraczała 10 lat (całkiem typowe w Kambodży), zgodziła się nam odstąpić śniadanie z kawą za 3$, co brzmiało dużo rozsądniej. W trochę lepszych nastrojach, pomimo ciągle padającego deszczu i już przemokniętych butów, postanowiliśmy zacząć zwiedzanie na całego. Konrad wpadł na całkiem rozsądny pomysł i poprosił naszego kierowcę o to, żebyśmy zrobili zwyczajowe kółko, ale zaczynając od końca, żeby uniknąć tłumów zwiedzających. Dzięki temu i pewnie również dzięki niezbyt zachęcającej pogodzie, mogliśmy cieszyć się komfortem oglądania większości świątyń tylko we dwoje. Trzeba przyznać, że to naprawdę niesamowite doznanie.
Nie ma sensu pisać za wiele o tym, jak wspaniały jest Angkor. Z jakiegoś powodu w końcu przyjeżdżają tu tłumy turystów. Dość zaskakującym dla mnie, przyzwyczajonej do trochę innego traktowania zabytków było to, że właściwie nie dość, że zwiedzaliśmy kilka świątyń sami, to właściwie nikt ich nie pilnował, nie było żadnych barierek. Właściwie to od nas, naszego rozsądku i szacunku do dziedzictwa kulturowego zależało to, gdzie wejdziemy i czy zabierzemy ze sobą porozrzucane po całej okolicznej dżungli kawałki Angkor do domu.
Szczęśliwie po jakimś czasie deszcz wreszcie przestał padać. Niestety pomimo ponad 30 stopniowego upału, panująca w dżungli wilgoć nie pozwalała naszym butom i ubraniom wyschnąć. Ale związana z tym była inna wspaniała rzecz – gdy tylko spadły ostatnie kropelki, w jednej chwili nie wiadomo skąd, wyleciały kolorowe motylki. Większość z nich nie była zbyt chętna do pozowania do zdjęć, w przeciwieństwie do małpek. Uwielbiam te zwierzątka, nie mogłam się więc powstrzymać od nakarmienia kilku z nich bananami.
Zwieńczeniem naszej wizyty było odwiedzenie Angkor Wat. Świątynię oglądać możemy nie tylko z zewnątrz, ale istnieje również możliwość wejścia na trzy piętra budowli. Oczywiście jest to spektakularny widok. Chociaż muszę przyznać, że na mnie osobiście największe wrażenie zrobiła inna, mniejsza świątynia – Bayon.
Podsumowując, niewiele czasu spędziliśmy w Kambodży. Ale zdążyłam sobie wyrobić jakąś opinię na temat tego kraju. Ciężko powiedzieć, żeby kraj sam w sobie mi się podobał, bardzo rzuca się w oczy okropna bieda. Na każdym kroku biegały za nami dzieciaczki, krzycząc „one dollar mister” i chcąc sprzedać nam absolutnie cokolwiek. Jeszcze gorzej się poczułam, gdy pomyślałam, że Kambodża znajduje się teraz w najlepszym od uzyskania niepodległości okresie. Nie będę się rozpisywała na temat rządów Pol Pota. Wystarczy wspomnieć, że w ciągu zaledwie czteroletnich rządów Czerwonych Khmerów (1975–1979) zginęła co najmniej jedna czwarta ludności siedmiomilionowej Kambodży. Zainteresowanych odsyłam między innymi do książki i filmu „Pola śmierci”.
W takiej sytuacji jeszcze bardziej bolą te pieniądze, które płacisz za wizę, za wejście, za wszystkie inne turystyczne usługi, bo czujesz, że absolutnie nic z tych pieniędzy nie trafia do mieszkańców. Pozostaje tylko liczyć, że ten niewielki wycinek Kambodży, który widzieliśmy nie jest reprezentatywny, ze względu na położenie w pobliżu najbardziej turystycznego miejsca w całym kraju.