dwie strony Cypru

Początek tego roku postanowiliśmy spędzić w trochę cieplejszym miejscu nie oddalając się jakoś szczególnie od naszego kontynentu. Wybór padł na Cypr. Właściwie nie tylko ze względu na korzystne ceny biletów ani to, że już od kilku lat planujemy się tam wybrać. Najbardziej kusił fakt, że zimową porą na wyspę przybywają flamingi. Dodatkową atrakcją było to, że najtańsze bilety z Polski wiązały się z jednodniową przesiadką w Gruzji.

W Gruzji mieliśmy okazję być dwa lata wcześniej, jednodniowa wycieczka była więc dla nas przyjemnym przypomnieniem. Co prawda Kutaisi było chyba najmniej interesującym miejscem, które wtedy zobaczyliśmy, a moje prywatne wspomnienia wiążą się bardziej z potwornym zatruciem, które mnie wtedy spotkało. Jednak ciągle miło było tam wrócić, zjeść chinkali, chaczapuri i domowego gruzińskiego wina.

 

Jeżeli chodzi o naszą wizytę na Cyprze, jak zwykle zdecydowaliśmy się na aktywne spędzanie czasu i w tym celu postanowiliśmy wynająć samochód. Początkowo planowaliśmy skupić się na Cyprze Południowym, a do Cypru Północnego zajrzeć jedynie przekraczając na piechotę granicę obu części w podzielonej Nikozji. Głównie ze względu na konieczność wykupienia dodatkowego ubezpieczenia na wynajęty samochód, które po pierwsze można wykupić na minimum 3 dni, co kosztuje 30 euro, a po drugie ubezpieczenie to w praktyce podobno okazuje się tylko bezużyteczną kartką papieru. Generalnie po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować przekroczenie granicy. Co sprawiało, że nasze 4 pełne dni, które planowaliśmy spędzić na Cyprze były zdecydowanie przepełnione atrakcjami.

Na naszą bazę noclegową wybraliśmy Larnakę co osobiście post factum uważam za najlepszą możliwą decyzję z kilku względów. Po pierwsze, jest ona bardzo korzystnie położona, jeżeli ktoś planuje aktywne zwiedzanie, to po prostu do każdego miejsca na wyspie odległości są rozsądne. Po drugie, jest to chyba najmniej turystyczna z większych miejscowości na Cyprze, więc ceny noclegów były bardzo przystępne i nie mieliśmy problemu ze znalezieniem przyjemnych knajpek serwujących smaczne jedzenie w dobrej cenie. Poza tym, Larnaka nie wyglądała jak obciachowy lunapark (patrz Ajia Napa). No i to już mniej istotne dla przeciętnego odwiedzającego, właśnie koło Larnaki znajdowało się słone jezioro, na którym zimowały stada flamingów.

Pierwszego dnia za cel obraliśmy sobie wschodnie rejony wyspy, dążąc do Cape Greco położonego kilka kilometrów za wspomnianą wcześniej Ajia Napą. Po drodze planowaliśmy zobaczyć jedną z podobno najpiękniejszych cypryjskich plaż – Nissi Beach, a także kilka całkiem widowiskowych punktów widokowych. Jeżeli chodzi o plażę, to może była to kwestia pochmurnej pogody, ale zgodnie uznaliśmy że jest to po prostu nie wyróżniająca się niczym szczególnym plaża, cóż – woda i piasek. Na szczęście dalszą część dnia przyszło nam spędzić w pełnym słońcu i w bardziej interesującym otoczeniu. A zachód słońca podziwialiśmy nad przepięknym słonym jeziorem z flamingami i meczetem w tle, absolutnie godne polecenia.

Nissi Beach

 

Następny dzień miał być jeszcze bardziej intensywny. Tym razem planowaliśmy jechać na wschód, zobaczyć jezioro Akrotiri koło Limassol (znowu flamingi), potem zboczyć w stronę gór Troodos, a potem udać się w kierunku Pafos. Ruszyliśmy wcześnie rano i dopiero w Limassol planowaliśmy się zatrzymać na śniadanie. Nie było to zbyt dobrym pomysłem, przede wszystkim sama miejscowość nie jest zbyt interesująca, oferta gastronomiczna bardzo ograniczona a ceny nieproporcjonalnie wysokie. Następnie ruszyliśmy w stronę jeziora.

Miałam spory problem ze znalezieniem informacji, gdzie najlepiej podjechać, żeby oglądać flamingi, więc postanowiliśmy ustawić GPS na miejsce, które dobrze wyglądało na mapie. Dojechaliśmy już całkiem blisko, skończyła się droga asfaltowa, zaczęła jakaś leśna, nieutwardzona. W tym momencie postanowiliśmy wykorzystać terenowe umiejętności naszego samochodu – Kia Picanto. Niestety ten egzemplarz nie był chyba tak dobry jak ten z RPA, więc po kilku minutach całe nasze opony były zakopane w błocie, a my zmuszeni byliśmy wyruszyć na poszukiwanie pomocy. Traf chciał, że na trasie zabudowań za wiele nie było, a jakieś pół kilometra wcześniej minęliśmy budowę. Tam też dość szybko znaleźliśmy pomoc. Dwóch miłych panów z budowy bardzo przejęło się naszą sytuacją i chyba uznało, że jesteśmy trochę upośledzeni. Usadzili nas na tyłach swojego pickupa, zawieźli na miejsce, wyciągnęli auto z błota i asekurowali nas do momentu aż wjechaliśmy na bezpieczną trasę. Panowie wytłumaczyli nam też, że nie da się za bardzo dojechać do jeziora i są tylko jakieś punkty obserwacyjne, z których można z daleka oglądać flamingi. Odpuściliśmy więc jezioro Akrotiri  (i tak straciliśmy tu dość czasu, a plan był napięty) i ruszyliśmy w kierunku wioski Omodos zlokalizowanej w górach Troodos.

Niewielka górska miejscowość na stałe zamieszkiwana jest przez około 200 osób. Czytałam, że zdecydowana większość z nich przekroczyła już osiemdziesiąty rok życia. Omodos jest takie popularne ze względu na panujący tu spokój i tradycyjnie wyplatane koronki. Faktycznie czuć tutaj przytulną atmosferę charakteryzującą zazwyczaj urocze górskie wioski. Bardzo przyjemne miejsce, szkoda tylko że widoki po drodze nie spełniły moich oczekiwań, szczególnie góry Troodos były rozczarowaniem. Może gdybyśmy wybrali się w pobliże najwyższego szczytu wyspy – Olimpu moglibyśmy liczyć na ciekawsze obrazy?

Limassol

Kia po przejściach

Górski kotek

Omodos

 

Troodos

Amfiteatr w Kourion

Kolejną atrakcją na trasie był kompleks archeologiczny Kourion, który bardzo mi się podobał. Ale chyba najbardziej tego dnia zachwyciła mnie droga, którą jechaliśmy do następnego celu – słynnej skały Afrodyty. Muszę przyznać, że przejazd ten, przy słońcu chylącym się ku zachodowi naprawdę robi wrażenie. Zdążyliśmy jeszcze zahaczyć po zmroku o Pafos i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ przez prawie cały dzień nie mieliśmy czasu na jedzenie, postanowiliśmy wybrać się do polecanej restauracji Wlachos i spróbować wreszcie meze. To różnorodne dania-przekąski podawane w małych licznych porcjach, typowe m.in. dla kuchni cypryjskiej. W skrócie – knajpa jest niesamowita, poza nami byli tam sami miejscowi, posiłek upłynął nam w rodzinnej atmosferze. Wyszliśmy bardzo zadowoleni i objedzeni tak, że następnego dnia nie daliśmy rady zjeść śniadania.

 

Kolejny cały dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Cypru Północnego i Nikozji. Jeżeli chodzi o Nikozję, nie słyszałam na jej temat szczególnie dobrych opinii. Mi jednak osobiście bardzo przypadła do gustu. Może to kwestia tego, że przyjechaliśmy tam w święta, więc miasto wyglądało na całkiem opuszczone, co w połączeniu z jego historią sprawiało, że czuło się, że ma duszę. Potem postanowiliśmy odwiedzić podobno najpiękniejszą lokację na całej wyspie – port w Kyrenii. Faktycznie, jest to bardzo przyjemne miejsce. Stąd ruszyliśmy zobaczyć coś, na co czekałam najbardziej – zamek św. Hilariona. Ze szczytu, na który mieliśmy się wdrapać roztacza się najlepszy widok na wyspie. Prawdopodobnie jest to prawdą, niestety kiedy my wspinaliśmy się na szczyt, horyzont zasnuty był chmurami. Mimo wszystko, uważam że to świetne miejsce, zdecydowanie warte odwiedzenia. W drodze powrotnej zdążyliśmy jeszcze zobaczyć klasztor Bellapais i północną część Nikozji.

Nikozja

Pierwsze rondo po stronie tureckiej

Kyrenia

zamek św. Hilariona

klasztor Bellapais

 

Nasz wyjazd dobiegał już końca, ostatnie godziny przed wylotem postanowiliśmy spędzić na luzie – w końcu znaleźliśmy czas na zwiedzanie Larnaki, w której mieszkaliśmy, wybraliśmy się też na spacer brzegiem słonego jeziora. Czas więc na podsumowanie wyjazdu- Cypr jest ciekawym miejscem, na pewno każdy znajdzie tam coś dla siebie. Jeżeli chodzi o porę roku, to myślę że korzystniej jednak wybrać się w okolicach lutego, kiedy temperatura jest odrobinkę wyższa, my mieliśmy 16 – 18 stopni, te kilka stopni więcej i byłoby idealnie. Zdecydowanie warto też wybrać się na turecką stronę, która chyba podobała mi się bardziej niż cypryjska.

Larnaka