w poszukiwaniu leprechaunów

Z wiadomych względów bardzo lubię celebrować Dzień Świętego Patryka racząc się Guinessem w dobrym towarzystwie. W takich też okolicznościach wspólnie z Gosią, koleżanką Emilią i kolegą Tymonem podjęliśmy decyzję o krótkim weekendowym wypadzie do Belfastu. Ceny lotów były śmiesznie niskie, podobnie jak wynajem samochodu i dwa noclegi, dlatego nikt długo się nie zastanawiał. Takie to już przyjemne uroki podróżowania w cztery osoby. Wstępny plan zakładał zwiedzanie Belfastu pierwszego dnia i objazdówkę po spektakularnym irlandzkim wybrzeżu dnia następnego.

Ciężko opowiadać o Belfaście bez przytoczenia kontekstu historycznego. W XIX wieku Belfast był miastem, którego gospodarka opierała sie głównie na włókiennictwie i  przemyśle stoczniowym. To tu, na początku drugiej dekady XX wieku roku zbudowano Titanica i jego siostrzane statki Olimpic i Gigantic.

Jak w całej Irlandii Północnej,  tak i w Belfaście konflikt irlandzko-angielski trwał już praktycznie od XVII wieku. Dominacja Wielkiej Brytanii w Irlandii zaczęła słabnąć na początku XX wieku, m.in. ze względu na działalność licznych organizacji niepodległościowych, w tym Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Po Powstaniu wielkanocnym oraz irlandzkiej wojnie o niepodległość, Wielka Brytania podzieliła wyspę stosując kryterium religijne- z 26 katolickich hrabstw południowych utworzyła Wolne Państwo Irlandzkie a z 6 hrabstw protestanckich w prowincji Ulster- brytyjską Irlandię Północną.

Do zaognienia stosunków przyczyniło się przybycie do Ulsteru angielskich protestantów. Błędnie uznaje się, że różnice religijne były jedyną przyczyną niepokojów- gdzie w rzeczywistości podział religijny wiązał się z pewnym światopoglądem. Katolicy popierali zjednoczenie całej wyspy irlandzkiej, co oznaczało chęć przyłączenia Irlandii Północnej do Republiki Irlandii, dlatego przyznano im miano republikanów lub nacjonalistów. Protestanci natomiast przyszłość widzieli w przyłączeniu do Wielkiej Brytanii, stąd określa się ich jako lojalistów, bądź unionistów. Kolejne nieporozumienia i problemy zrodziły otwarty konflikt, który wybuchł pełną siłą w latach 60-tych XX wieku, zmuszając  brytyjskie wojsko do wkroczenia do Belfastu, aby zapobiec dalszej krwawej wojnie. Działania te jednak tylko pogorszyły sytuację. Rozjuszeni bojownicy IRA wzmogli liczbę ataków terrorystycznych, a Belfast na 25 lat zamienił się w pole bitwy. Dopiero w 1985 roku podpisano umowę pomiędzy Irlandią a Wielką Brytanią, która ostudziła większość krwawych walk na terenie całego kraju. Trzynaście lat później podpisano Porozumienie Wielkopiątkowe, oficjalnie kończące epokę zwaną przez miejscowych The Troubles- kłopoty. Od tamtej pory w Belfaście jest raczej spokojnie, a miasto stara wypromować się turystycznie.

Nic dziwnego więc, że pierwsze kroki w mieście postawiliśmy w okolicach Muru Pokoju- odgradzającego katolicką dzielnicę przy ulicy Falls Road od protestanckiej Shankill. W wielu miejscach ogrodzenia możemy natknąć się na naprawdę fajne murale, będące niejako symbolem miasta. Dookoła muru rozciąga się typowy brytyjski krajobraz- śmieci na ulicach, ogólny syf i obdrapane ściany. Żyjący w tych warunkach ludzie okazali się być jednak bardzo uprzejmi i sympatyczni, otrzymaliśmy kilka rad odnośnie umiejscowienia co fajniejszych graffiti. które staraliśmy się przeanalizować. Po chwili przyjemnego spaceru, podczas zwiedzania katolickiej części miasta, jak to zwykle bywa na wyspach brytyjskich, w pewnym momencie pogoda wymusiła na nas nagłą zmianę planów.  Gdy zobaczyłem wyjątkowo brzydki pub, a pod nim typowego lokalsa odzianego w jeszcze bardziej typowy strój- białe buty, jeansy, dresowa bluza i kaszkiet, nie miałem już żadnych wątpliwości, w której spelunie wypijemy pierwszego Guinessa.

Gdy weszliśmy do pubu, na chwilę wszystkie rozmowy zamarły, ewidentnie poczuliśmy się jak intruzi. Nie zniechęciło nas to jednak, aby przysiąść się do dwóch lokalnych gentlemanów i zagaić rozmowę. Dowiedzieliśmy się między innymi, że nie ma czegoś takiego jak Northern Ireland, poprawne wyrażenie to North of Ireland, co więcej Everton Liverpool to klub katolicki, więc miejscowi go lubią, podobnie jak szkocki Celtic. Irlandczycy mieszkający w Belfaście gardzą piłkarska reprezentacją Irlandii Północnej, bo tamci śpiewają „God Save the Queen” i szkalują Dziewicę Maryję. Ponadto, co prawda dla nas, jako turystów miasto jest zupełnie bezpieczne, ale na naszych rozmówców o aparycji wysuszonych kartofli, w dzielnicy protestanckiej czeka tylko śmierć. Szczerze powiedziawszy mogłem też coś pokręcić- nawet oswojona ze szkockim akcentem Emila rozumiała co któreś słowo wymawiane przez naszych podchmielonych rozmówców. Gdy przestało padać, zdecydowaliśmy się upuścić ten przybytek- widocznie musieliśmy spodobać się miejscowym, bo na odchodne z każdym bywalcem trzeba było zbić piątkę.

Pokręciliśmy się trochę po centrum miasta, dziewczyny poleciały na zakupy odzieżowe, a Tymon i ja udaliśmy się do lojalistycznego pubu, ale nie działo się tam zupełnie nic ciekawego- obejrzeliśmy nigdzie indziej nietransmitowany mecz mojego kochanego Manchesteru United na telefonie komórkowym. Po udanych zakupach i nudnym meczu udaliśmy się jeszcze do stoczni Harland and Wolff, w której wyprodukowano słynnego Titanica. Lokalny patriotyzm dał o sobie znać- znacznie lepsze wrażenie robi stocznia Gdańska 😉 Następnie wróciliśmy do wynajętego przez nas na airbnb pokoju u przemiłych, ale lekko spłoszonych malutkich anglikańskich emerytów. Wieczór upłynął nam na piciu wina i rozmowach na abstrakcyjne tematy.

Następnego dnia, po śniadanku, uzbrojeni w nagrane przez Tymona składanki o swojsko brzmiących nazwach „Iris rebels songs” i „Irish drinking songs” wyruszyliśmy w trasę wzdłuż wybrzeża. Pierwszym przystankiem był zbudowany w 1177 roku zamek Carrickfergus.  Następnie zatrzymaliśmy się na kawę na plaży w miejscowości Cushendun, gdzie eksplorowaliśmy jaskinię, w której kręcono sceny do „Gry o Tron”. W lokalnym pubie znajdowały się też drzwi użyte na planie serialu. Ogólnie odniosłem wrażenie, że miejscowi robią atrakcje turystyczne z każdego miejsca, gdzie tylko przebywał ktoś z ekipy filmowej znanego serialu HBO. Stamtąd udaliśmy się do krzywego lasu Dark Hedges, który, a jakże, również „występował” w „Grze o Tron”. W przeciwieństwie do jaskini, las był jednak naprawdę fajny.

 

W okolicach mostu Carrick-a-rede zjedliśmy bardzo późne i pożywne irlandzkie śniadanie, a potem przeszliśmy się trasą widokową, nie zapłaciliśmy jednak za wątpliwy przywilej odstania swojego w kolejce i przejścia się znanym mostem. Stamtąd udaliśmy się do najsłynniejszej atrakcji Irlandii Północnej- Grobli Olbrzyma. Zdania na temat tych bazaltowych kolumn były podzielone- najbardziej podobały się Tymonowi- może dlatego, że jako jedynemu chciało mu się chodzić po tym nietypowym dziele natury. Następnie pojechaliśmy do pięknie położonego zamku Dunluce,  a potem na zupełnie zwyczajną plażę Whiterocks. Ostatnim punktem na trasie było Mussenden Temple- przyjechaliśmy tam na zachód słońca, napiliśmy się niedobrej kawy nad klifami i z bliska przyjrzeliśmy się wszechobecnym owcom.

 

Następnego dnia wczesnym rankiem pojechaliśmy na lotnisko i wypad do Irlandii Północnej skończył się równie szybko, co się zaczął. Pozostawił po sobie masę pięknych widoków, kilka miłych wspomnień i niezbyt dużą dziurę w portfelu.