podróż po Ameryce Centralnej cz. 2 (Gwatemala i Belize)

Wyjeżdżając z Hondurasu byliśmy już całkiem oswojeni z otaczającą nas nową, egzotyczną rzeczywistością. Po hiszpańsku mówiliśmy już całkiem komunikatywnie, zaczęliśmy też przyzwyczajać się do gorącego klimatu, nauczyłem się pracować w podróży, jednak jedynym, co ciągle sprawiało nam problem, był transport. Odrzucając powolny i drogi transport turystycznymi minivanami przestawiliśmy się na niewiele wolniejsze, a znacznie tańsze przemieszanie się miejscowymi autobusami. Na nasz kolejny nocleg po opuszczeniu honduraskiego Copan wyznaczyliśmy Livingston, niewielkie miasto położone w ujściu rzeki Dulce, do którego nie da dostać się inaczej, niż drogą wodną. Aby się tam dostać, dojechaliśmy z hotelu do dworca tuk-tukiem, stamtąd busikiem do granicy z Gwatemalą, gdzie po bezproblemowej kontroli granicznej wsiedliśmy do pierwszego w naszym życiu chickenbusa.

Stare, szkolne amerykańskie autobusy w Gwatemali zyskały nowe życie. Miejscowi przemalowali je na krzykliwe kolory, odpowiednio stuningowali i używają ich  jako wspólnego transportu na bliższe i dalsze odległości. Autobusy te wyruszają z dworca w każdym mieście i kierując się do punktu docelowego zatrzymują się w różnych, przedziwnych miejscach, na każde żądanie pasażera. Za przejazd płaci się kontrolerowi,  który w pewnym momencie przechodzi się po autobusie, zbierając pieniądze. Nie trzeba się też targować o cenę biletu, wystarczy wręczyć tę samą kwotę, co inni współpasażerowie. Bagaż zaś (w naszym przypadku duży plecak) podróżuje bezpiecznie na dachu pojazdu, przywiązany liną. W wypadku deszczu, czyli całkiem często, czujny kierowca zatrzymuje się i okrywa bagaże plandeką. Przede wszystkim jednak, podróże chickenbusami ciągną się w nieskończoność, a pokonanie sto kilometrów często zajmuje ponad trzy godziny. Często miałem wrażenie, że spośród wszystkich pasażerów, jedynie nam przeszkadza tak piekielnie powolne tempo pokonywania kolejnych kilometrów. Po pewnym czasie udało nam się wziąć przykład z miejscowych i po prostu wychillowaliśmy, chłonąc widoki za oknem.

zbudowany przez Hiszpanów nad Rio Dulce zamek San Felipe

życie w okolicy Rio Dulce

Kilkukrotnie się przesiadając dotarliśmy do miejscowości Rio Dulce, położonej nad rzeką o tej samej nazwie. Udało nam się zdążyć na ostatnią łódkę do Livingston. Rejs rzeką Rio Dulce to bardzo przyjemne przeżycie- płynie się około trzech godzin, przez większość czasu bardzo szybko, ale co jakiś czas łódź zatrzymuje się, aby pasażerowie mogli podziwiać przybrzeżną faunę i florę. Ostatnią godzinę płynie się znacznie wolniej, a rzeka bardzo się zwęża. Łódź na tym odcinku wielokrotnie zatrzymuje się przy przystaniach małych hotelików, rozsianych w różnych miejscach wzdłuż rzeki. Hotele te kuszą miłośników zupełnego odcięcia się od cywilizacji, z drugiej jednak strony mieszkanie w środku dżungli całkowicie uzależnia gościa od gospodarza. Dlatego też wysiedliśmy na ostatnim przystanku, w miasteczku Livingston, malowniczo położonym u ujścia rzeki do zatoki Amatique. Miasto to zamieszkują w sporej części potomkowie afrykańskich niewolników sprowadzonych na plantacje, zwani Garifuna.  Miejscowi naganiacze czekali na nasze przybycie na pomoście, pokrzykując „Welcome to Africa”, zachęcając do noclegów w hostelach i zakupu marihuany. My na takich dobrych wujków mamy jednak uczulenie, więc podziękowaliśmy za ich usługi i sami znaleźliśmy sobie bardzo przyzwoity i niedrogi nocleg, w eleganckim bungalowie nad rzeką. Livingston to bardzo przyjemne i niedrogie miasteczko, żyjące w rytmie rasta, ale dość szybko nam się znudziło. Wybraliśmy się też na dłuższy spacer do wodospadów Siete Altares, ale mimo pory deszczowej wodospady były zupełnie wyschnięte, a plaże bardzo zaśmiecone. Zdecydowaliśmy, że najwyższy czas jechać na Karaiby 😉

a tak się toczy życie w Livingston

Belize jest krajem dużo droższym od Gwatemali, a wyspa Caye Caulker, na którą planowaliśmy się wybrać, jest już znacznie droższa od Polski. Dlatego też, będąc jeszcze w Livingston postanowiliśmy zarezerwować noclegi na wyspie, używając kuponu rabatowego z airbnb. Niestety, następnego dnia, nasz statek z Livingston do belizeńskiego Punta Gorda spóźnił się o 15 minut, i jak się dowiedzieliśmy, cały skomplikowany plan połączeń chickenbusami i promami wziął w łeb; nie dało się już zdążyć do Belize City na ostatni prom na Caye Caulker. W tej sytuacji, przy pomocy pani pracującej na dworcu autobusowym udało nam się dodzwonić do linii lotniczych Tropic Air i ustalić korzystną cenę przelotu samolotem do Belize City. Awionetka lecąc z Punta Gorda do Belize City zatrzymywała się na wszystkich lotniskach mijanych po drodze, biorąc kolejnych pasażerów. Podczas pierwszego odcinka lotu w samolocie byliśmy tylko mu i kapitan. Obyło się również bez standardowych kontroli bezpieczeństwa, nikt nie wymaga też zapinania pasów, wolna amerykanka.

Belize z powietrza

 

A tak wyglądał nasz „prywatny” lot:

Podróż promem z Belize City na Caye Caulker zajmuje mniej niż godzinę. Wyspa zaś jest małym, karaibskim rajem. Nie ma tam ruchu samochodowego, jedynie policja przemieszcza się meleksami. Spacer z jednego końca wyspy na drugi zajmuje maksymalnie pół godziny, więc panuje tam bardzo kameralny klimat. My spaliśmy w pokoju z aneksem kuchennym, mniej więcej w środku wysepki. Z informacji praktycznych- ceny jedzenia na wyspie są dość wysokie, a jakość posiłków średnia, więc polecamy zaopatrywanie się w produkty spożywcze w jednym z kilku znajdujących się na wyspie chińskich sklepów i gotowanie we własnym zakresie. Co innego drinki- większość plażowych beach barów ma bardzo fajne promocje podczas happy hours. Miejscowi są bardzo wyluzowani i otwarci, co sprzyja zawieraniu nowych znajomości. Dość szybko więc poznaliśmy się z naszym sąsiadem o imieniu Lolo, człowiekiem, który wiódł życie typowego czarnoskórego mieszkańca tej wyspy. Zajmowały go trzy rzeczy- ogarnianie wycieczek nurkowych na pobliskie rafy koralowe, handel marihuaną i od czasu do czasu dotrzymywanie towarzystwa spragnionym wrażeń białym turystkom.

manaty

bezwstydne manaty podejmują próbę rozmnażania

trochę rekinów

wrak statku

Belize jest malutkim krajem, byłą brytyjską kolonią, językiem urzędowym jest angielski, a większość populacji stanowią Murzyni. Co do geografii- państwo to leży nad Morzem Karaibskim, a wzdłuż wybrzeża ciągnie się największa na półkuli północnej (a druga na świecie, po australijskiej Wielkiej Rafie Koralowej) Rafa Koralowa Belize. Dlatego też główną atrakcją Caye Caulker sa wycieczki na otaczające wyspę rafy i rezerwaty lęgowe zwierząt. Masa biur podróży proponuje takie wyprawy- my zdecydowaliśmy się na usługi renomowanego przez Lonely Planet biura Caveman Snorkeling Tours i absolutnie nie żałujemy. Wycieczka trwała około siedmiu godzin, podczas których co chwilę gdzieś się zatrzymywaliśmy, wskakiwaliśmy do wody i obserwowaliśmy żyjące na rafie zwierzęta. Mieliśmy sporo szczęścia i trafiliśmy na okres lęgowy Manatów Karaibskich- udało nam się nawet zrobić tym wielkim ssakom kilka zdjęć podczas zalotów. Ponadto pływaliśmy z płaszczkami i żółwiami, obserwowaliśmy koniki morskie, karmiliśmy rekiny oraz eksplorowaliśmy zatopiony statek. Wszystko to w bardzo fajnej atmosferze i przy dużym poszanowaniu dla natury. Zdjęcia zdecydowanie nie oddają naszego zachwytu.

konik morski w naturalnym środowisku

 

zaklinacz pelikanów

Reszta pobytu na wyspie minęła nam na totalnym chillu- po prostu wypoczywaliśmy i cieszyliśmy się morzem i słońcem. Nasza podróż trwała jednak tylko miesiąc, więc musieliśmy zostawić nasz mały karaibski raj i ruszać dalej. W tym celu postanowiliśmy udać się do Flores w Gwatemali- naszej bazy wypadowej do słynnych ruin Majów w Tikal. Aby się tam dostać, wróciliśmy promem powrotnym do Belize City i chwilę później znowu siedzieliśmy w chickenbusie, powoli jadąc w stronę gwatemalskiej granicy…

Dziękujemy Caveman!

to zdjęcie najlepiej oddaje klimat panujący na wyspie