podróż po Ameryce Centralnej cz. 3 (Tikal i Campeche)

Po naładowaniu baterii na słonecznych Karaibach zebraliśmy energię na dalszą podróż. Naszym celem był Meksyk, a dostać tam chcieliśmy się ponownie przejeżdżając przez Gwatemalę i zwiedzając ruiny Majów w Tikal. Dlatego też udaliśmy się chickenbusem do belizeńsko-gwatemalskiej granicy w Melchor de Mencos. Opuszczenie Belize wiąże się z uiszczeniem opłaty wyjazdowej w wysokości 20 belizeńskich dolarów. Po pieszym przekroczeniu granicy i ominięciu szukających naiwnych turystów naciągaczy, skorzystaliśmy z usług lokalnego transportu. Po kilku godzinach jazdy byliśmy już w miasteczku Flores, oddalonym o około 50 kilometrów od ruin Tikal.

Wielu backpackersów traktuje Flores jedynie jako bazę wypadową do Tikal.  Warto w tym mieście zatrzymać się jednak na dłużej, choćby ze względu na jego położenie. Najstarsza część miasta leży na wyspie na jeziorze Peten Itza, którą łączy z lądem krótka grobla. Pierwszą rzeczą, która zwróciła naszą uwagę po przyjeździe były setki ptaków siedzących ciasno na okolicznych dachach i słupach wysokiego napięcia. Do tej pory nie mamy pojęcia, z jakiego powodu przypuściły tak zmasowaną inwazję na to małe miasteczko. Miejscowi zaś uwielbiają wszelkiej maści fajerwerki i petardy, które regularnie wybuchają do późnych godzin nocnych, uruchamiając alarmy w zaparkowanych w okolicy samochodach. Kto wie, być może to jest ich sposób na przepłoszenie srających na wszystko ptaków. Pewnie gdyby nie to i ciągłe ulewne deszcze, wkrótce całe miasto byłoby pokryte solidną warstwą guana. Pomijając te drobne niedogodności,  Flores to bardzo ładne miasteczko, w którym można tanio i bardzo smacznie zjeść na lokalnym indiańskim rynku.

Pomimo niewielkiej odległości oddzielającej Flores od ruin, lokalny autobus potrzebuje około dwóch godzin aby dojechać do celu, wielokrotnie zatrzymując się po drodze, często w niewytłumaczalnych dla nas okolicznościach. Samo Tikal to zespół ruin położonych głęboko w dżungli, które najprawdopodobniej były dawniej stolicą państwa Majów. Ze względu na swoją niedostępną lokalizację, odkryto je ponownie dopiero pod koniec XIX wieku, a w roku 1979 wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Samo zwiedzanie zabytków zajmuje cały dzień i wiąże się z przejściem kilkunastu kilometrów po dżungli. Spacer jest bardzo przyjemny, ponieważ dżungla doskonale chroni przed słońcem i deszczem, a fakt, że kolejne ruiny położone są w znacznych odległościach względem siebie sprawia, że praktycznie nie spotkaliśmy większych grup turystów. Po drodze widzieliśmy też sporo dzikich zwierząt- na czele z małpami,  tukanami i ostronosami. Wbrew obiegowej opinii nie ma potrzeby wynajmowania przewodnika, aby znaleźć zwierzęta, wystarczy odrobina spostrzegawczości. Dopiero tutaj zorientowaliśmy się, jak głośna potrafi być dżungla. Wszystkie te okoliczności sprawiają, że Tikal jest naprawdę fajnymi miejscem. Co chwila z dżungli wyrastają strzeliste, schodkowe piramidy, na których szczyty swobodnie można wejść. Zdecydowanie najpiękniejszą panoramę podziwiać możemy ze szczytu piramidy Templo 4.

 

Z Tikal wróciliśmy do Flores, skąd następnego dnia złapaliśmy autobus do meksykańsko-gwatemalskiej granicy w El Ceibo. Tutejszemu przejściu granicznemu należy się kilka słów komentarza. Po pierwsze, granica znajduje się w środku dżungli, około 50 kilometrów od najbliżej osady położonej po meksykańskiej stronie. Po drugie, różnica pomiędzy gwatemalskimi a meksykańskim pogranicznikami jest kolosalna. Po stronie gwatemalskiej, kontrola paszportów odbywa się w ulokowanej za sklepem budce, gdzie uśmiechnięty Indianin w towarzystwie małego synka spokojnie wbija nam pieczątkę do paszportu, przerywając na chwilę oglądanie przygód Strusia Pędziwiatra. Po stronie meksykańskiej znajdziemy wysokie ogrodzenie zakończone drutem kolczastym, a także przejdziemy dwie kontrole bagażu oraz odbędziemy szczegółową rozmowę dotyczącą naszych planów w Meksyku z upierdliwym i wyraźnie znudzonym oficerem. Ponadto będziemy zmuszeni do uiszczenia opłaty wyjazdowej w wysokości 25 amerykańskich dolarów. Potwierdzenie uiszczenia opłaty otrzymamy na specjalnej karteczce, której oczywiście nie można zgubić. Te wszystkie formalności związane z wkroczeniem do Meksyku zajęły nam około godziny, a z granicy w stronę przystanku autobusowego w Tenosique do Pino Suarez udaliśmy się taksówką. Na naszym pierwszym meksykańskim dworcu autobusowym przeżyliśmy lekki szok kulturowy- autobusy mają rozkład jazdy, dworzec wyposażony jest w okienko, w którym kupuje się numerowane bilety, a normą na pokładzie autobusów jest klimatyzacja i wysuwane telewizory wyświetlające amerykańskie filmy. W takich luksusowych warunkach dotarliśmy późnym wieczorem do miasta Villahermosa, gdzie następnego dnia mieliśmy wynająć samochód.

Jako, że wypożyczalnia samochodów ulokowana jest na lotnisku, postanowiliśmy dojechać tam przy pomocy Ubera, z którego można korzystać w większych meksykańskich miastach. Po wypełnieniu wszystkich formalności, odebraliśmy kluczyki do srebrnego Chevroleta Spark i ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym drugim miejscem noclegowym w Meksyku miało być urocze, kolonialne miasto Campeche. Aby się tam dostać, musieliśmy pokonać około 400 kilometrów malowniczą trasą wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej. Na urok Campeche składają się kolorowa, kolonialna, niewysoka zabudowa, otoczona zabytkowymi fortyfikacjami, wzdłuż których położona jest długa nadmorska promenada. Większość turystów niestety omija to miasto, kierując się do bardziej znanej Meridy.

W Campeche wreszcie mieliśmy czas spokojnie przyjrzeć się życiu mieszkańców. Różnice pomiędzy Meksykiem  a Gwatemalą są olbrzymie. Meksykańskie miasta w swojej nowoczesności niczym nie ustępują tym europejskim, a ludzie spędzają czas podobnie jak na naszym kontynencie – uprawiając jogging, biorąc udział w odbywających się na ulicach zajęciach tanecznych, a wieczorami okupując puby, restauracje i bary. W związku z tym ciężko znaleźć w Meksyku jakieś usługi przeznaczone wyłącznie dla turystów, co przekłada się na to, że na przykład meksykańskie restauracje są tańsze, niż te w Gwatemali. Podobnie sprawa ma się z transportem czy zakupami. Meksykanie zaś jako ludzie są bardzo otwarci, przyjaźni, komunikatywni i uśmiechnięci. Dla przeciwwagi można dodać, że stereotyp o ich lenistwie nie wziął się z znikąd 🙂

 

Po zwiedzeniu miasta, udaliśmy się do hotelu, gdzie nasz wypoczynek zakłócony był przez całonocne, niecenzuralne darcie mordy w wykonaniu pijanych w sztok amerykańskich turystów. Ich fizjonomia i sposób w jaki się do siebie zwracali, kazał nam przypuszczać, że owa rodzina wyrwała się na budżetowe wakacje ze swojej przyczepy gdzieś w slumsach New Jersey. Następnego ranka, po słabo przespanej nocy, spotkała nas przykra niespodzianka. Okazało się, że nasz samochód nie ma tablic rejestracyjnych. Instynkt przyzwyczajony do polskich realiów, podpowiadał nam, że ktoś właśnie odjeżdża z jakiejś stacji benzynowej bez płacenia, zatankowanym do pełna samochodem, posługując się naszymi tablicami. Dlatego też znalezienie za wycieraczką mandatu bardzo nas zdziwiło. Jako że na mandacie nie było podanej żadnej kwoty ani adresu, z braku lepszych pomysłów, cofnęliśmy się do hotelu z prośbą o pomoc. Starszy właściciel hotelu bardzo przejął się naszą sytuacją i postanowił wspólnie z nami pojechać na posterunek policji. Na komendzie dowiedzieliśmy się, że zaparkowaliśmy w miejscu, które dziwnym trafem okazało się być jednocześnie miejscem na którym nie można parkować, przeznaczonym tylko dla niepełnosprawnych i na domiar złego płatnym. Zarówno my, właściciel hotelu, jak i zgromadzeni na posterunku inni poszkodowani przez wydział komunikacji ludzie, zgodnie uważaliśmy, że niemożliwym jest popełnienie jednocześnie tych wszystkich wykroczeń drogowych. Żądano od nas opłaty około 700 zł, co dziwnym trafem jest odpowiednikiem średniej miesięcznej pensji w stanie Campeche. Gdyby ktoś się jeszcze nie zorientował, to miejscowa policja z racji tego, że na naszym samochodzie znajdowała się reklama wypożyczalni, postanowiła wykorzystać turystów, do zwiększenia swoich dochodów. Dzięki anielskiej cierpliwości pomagającego nam pana z hotelu, po czterech godzinach pertraktacji, udało nam się w końcu dostać do najważniejszej osoby na tym posterunku. Argumentacja, że takie postępowanie z turystami raczej zniechęca ich do odwiedzania Campeche, sprawiła że oddano nam tablice i zupełnie anulowano mandat. Prawdopodobnie, żeby dokumenty się zgadzały, właściciel hotelu podpisał jakieś pouczenie a policja słownie zobowiązała się do lepszego oznaczania miejsc parkingowych. Po wyjaśnieniu całej sytuacji, podziękowaliśmy serdecznie naszemu wybawcy, odwieźliśmy go na miejsce i powzięliśmy postanowienie na przyszłość, że będziemy odkręcać tablice rejestracyjne parkując w nocy w większych miejscowościach. Spod hotelu wyruszyliśmy w stronę Valladolid, a humorów nie była nam w stanie popsuć nawet następna próba wyłudzenia pieniędzy, tym razem przez nieuczciwego pracownika stacji benzynowej.

właściciel hotelu

 

główny plac Tikal