podróż po Ameryce Centralnej cz. 4 (Jukatan)

Po opuszczeniu Campeche skierowaliśmy się do największej atrakcji turystycznej Meksyku- wpisanych na listę siedmiu nowych cudów świata ruin miasta Majów w Chichen Itza. Na nocleg zatrzymaliśmy się w kolonialnym miasteczku Valladolid, w hoteliku prowadzonym przez Amerykanina, który, jak okazało się w późniejszych rozmowach, kilka miesięcy życia spędził w Olsztynie, kolejny raz udowadniając nam jak mały jest świat. Samo Valladolid znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy dwoma najbardziej obełganymi przez turystów miastami Meksyku- Meridą i Cancun, a od Chichen Itza oddalone jest o około 40 minut jazdy. Położenie to sprawia, że nie warto wychodzić do miasta pomiędzy godzinami 15 a 17- o tej porze następuje zmasowana inwazja amerykańskich turystów, którzy wpadają tu przejazdem wracając do Cancun zapoznać się z „urokiem kolonialnej zabudowy”. Poza tymi godzinami miasto jest bardzo przyjemne, klimatyczne i niedrogie.

Przed przyjazdem do Chichen Itza nieraz słyszeliśmy ostrzeżenia, że się zawiedziemy, że zostaniemy zadeptani przez innych turystów i że ogólnie to tylko komercha. Faktycznie, mieliśmy przyjemność zwiedzać znacznie fajniejsze kompleksy ruin, jednak mimo wszystko uważam, że warto jest też zobaczyć również Chichen Itza. Aby uniknąć największych tłumów warto pojechać tam albo z samego rana, albo tuż przed zamknięciem. Jako, że nie należymy do rannych ptaszków, to postawiliśmy na tą drugą opcję. Po śniadaniu pojechaliśmy do położnej niedaleko kompleksu ruin Cenote Ik kil- niemal idealnie okrągłej olbrzymiej wapiennej studni, kiedyś ważnego miejsca w religii Majów. Dziś dawne miejsce kultu bardziej przypomina basen, w którym można odpocząć od panującego wszędzie upału. Gdy już znudziło nam się skakanie ze skarpy do przyjemnie chłodnej wody, pojechaliśmy do pobliskiej wsi Piste do polecanej przez Lonely Planet knajpki na wyśmienitego kurczaka po jukatańsku. Po pysznym i obfitym posiłku zebraliśmy się wreszcie za największą atrakcję- kompleks Chichen Itza.

mural z naszego hotelowego pokoju

 

Ik-kil Cenote

Pierwszym zaskoczeniem była olbrzymia, mimo późnej pory, kolejka do kasy biletowej. Nadmienić tu należy, że bilet do Chichen Itza jest znacznie droższy niż wejściówka do jakiegokolwiek innego stanowiska archeologicznego w Meksyku. Po odstaniu swojego w kolejce po bilet, czekamy w kolejce do sprawdzenia owego biletu, a następnie, po wkroczeniu na teren ruin, zostajemy totalnie przytłoczeni przez liczbę innych turystów. W związku z tym postanowiliśmy najpierw zwiedzić rzadziej odwiedzane części kompleksu, samą piramidę Kukulkana zostawiając sobie na koniec. Szybko odkryliśmy jednak, że to nie inni turyści, a nachalni sprzedawcy pamiątek są tu największą zmorą odwiedzających. Co kilka metrów porozstawiane są stoiska, zza których upierdliwy sprzedawca zaczepia nas zachęcając do zakupu swoich gównianej jakości pamiątek. Największą popularnością cieszą się dmuchawki wydające z siebie dźwięki podobne do wycia jaguara, których odgłos rozbrzmiewa nieustannie w całych ruinach, aż w końcu zaczynamy go zupełnie ignorować. Niestety, podczas eksploracji całego kompleksu ruin zaczepiani byliśmy przez indiańskich sprzedawców dosłownie co kilka sekund.

Pod koniec zwiedzania, przed samym zamknięciem, udało nam się trochę posiedzieć na trawce przed główną atrakcją kompleksu, piramidą Kukulkana. Trzeba przyznać, że budowla robi fantastyczne wrażenie, na zdjęciach wydając się znacznie mniejsza i mniej okazała, niż w rzeczywistości. Wreszcie, w jako takiej ciszy, byliśmy w stanie oddać się kontemplacji na temat umiejętności budowlanych i astronomicznych Majów. Podczas jesiennej równonocy, gdy narożnik piramidy rzuca wężowaty cień na północną ścianę budowli, wraz z zachodzącym słońcem zmieniający się cień przypomina wijącego się węża. Efekt wzmacniają dodatkowo znajdujące się na końcach balustrad rzeźby głów świętych dla Majów pierzastych węży. Fakt, że piramidę tę wybudowano z taką astronomiczną precyzją około 1000 lat temu jest naprawdę niesamowity, ale także lekko niepokojący.

jaskinia z której mieszkańcy czerpali wodę

a to piramida Kukulkana

Valladoilid opuściliśmy kierując się na północ, do niezwykłego jeziora w wiosce Los Colorados. Woda w tym zbiorniku, z powodu olbrzymiego zasolenia przybiera mocno różowy kolor. W pobliżu jeziora kręcą się spore ilości flamingów, co było dodatkową atrakcją. Nacieszywszy oczy niezwykłym zjawiskiem ruszyliśmy w stronę docelowej miejscowości El Cuyo wskazaną przez miejscowych, a nieznaną mapom Google gruntową drogą. Wybór tej trasy okazał się doskonałą decyzją- droga prowadziła wzdłuż brzegu morza i nie pozwalała jechać zbyt szybko, co pozwoliło nam jeszcze bardziej delektować się mijanymi widokami. Po ponad godzinie jazdy dojechaliśmy do wioski rybackiej El Cuyo. Miejsce to zaproponował nam właściciel hotelu z Valladolid, roztaczając przed nami wizję pustej plaży i spokojnej atmosfery. El Cuyo to malutka rybacka wioseczka, tak kameralna, że po osiemnastej nie da się tam nic nigdzie zjeść, ponieważ obie restauracje są już zamknięte. Zamieszkawszy w małym hoteliku na uboczu miasteczka, a zaraz nad wodami Zatoki Meksykańskiej, staliśmy się jedynymi gringos w okolicy. Przez trzy dni obijaliśmy się na pięknej piaszczystej plaży, gdzie przez ten czas spotkaliśmy zdecydowanie więcej płaszczek, niż ludzi.

El Cuyo

Po relaksie w El Cuyo wyruszyliśmy do ostatniego miejsca, w jakim mieliśmy zatrzymać się na Jukatanie, czyli miasta Tulum. Położona nad Morzem Karaibskim miejscowość zachwyca ruinami miasta Majów wzniesionymi nad samą plażą. Po drodze, gdy przejeżdżaliśmy przez kurort Playa del Carmen, zaskoczyła nas tropikalna ulewa, sprawiając, że część ulic stała się nieprzejezdna. Można było się tego spodziewać, w końcu byliśmy na Karaibach w środku pory deszczowej. Owa pora deszczowa nie jest jednak jakoś wybitnie uciążliwa- ulewy nie trwają zazwyczaj dłużnej niż godzinę, a zaczynają się  regularnie w okolicach zmroku- aby nie moknąć, najlepiej spożytkować ten czas na konsumpcję kilku smacznych tacos w jakiejś sympatycznej knajpce 😉

Samo Tulum to bardzo ciekawe miejsce. Jeszcze w latach 70′ była tu tylko mała wioska rybacka, ale od momentu ponownego odkrycia ruin Majów, wioska zmieniała się w niewielki turystyczny kurort. Są tu więc restauracje, sklepy z pamiątkami i dyskoteki, ale przy odrobinie chęci można znaleźć też bardziej autentyczne miejsca. Koniecznie odwiedzić należy położone na 12-metrowym klifie Morza Karaibskiego ruiny prekolumbijskiego miasta Majów. To chyba najpiękniej położone stanowisko archeologiczne, jakie wiedzieliśmy w całym Meksyku. Pomiędzy zabytkami znajduje się też cudowna, ukryta plaża, która umożliwia przyjrzenie się całemu Tulum z poziomu wody. Dopiero wtedy, siedząc w ciepłych wodach Morza Karaibskiego można odpowiednio podziwiać te niesamowicie pięknie usytuowane ruiny.