podróż po Ameryce Centralnej cz. 5 (Chiapas i Lago di Atitlan)

Opuszczając piękne ruiny Tulum, mieliśmy przed sobą do pokonania około siedmiuset kilometrów do najbliższej zaplanowanej atrakcji – kompleksu archeologicznego Palenque. Wbrew pozorom, trasę te przejechaliśmy w ciągu jednego dnia i wspominamy ją całkiem dobrze – jako, że drogi nie są zbyt uczęszczane, pokonaliśmy ją w osiem godzin. Po drodze zatrzymaliśmy się w dwóch miejscach – nad jeziorem Bacalar i w niewielkim kompleksie ruin Xpuhil. Jezioro Bacalar okazało się być naprawdę malownicze, i gdybyśmy mieli więcej czasu, to z pewnością zatrzymalibyśmy się tam na dłużej. Natomiast Xpuhil to atrakcja na około czterdzieści minut spaceru, z czego najlepsze było to, że ruiny zwiedzaliśmy zupełnie sami.

Palenque przez wielu uważane jest za jedno z najpiękniejszych miast Majów. Położone na terenie stanu Chiapas, u stóp niskich wzgórz, niestrudzenie opiera się dżungli, która od wielu wieków próbuje je pochłonąć. Historia tego niezwykłego miasta zaczęła się w 431 roku wraz z panowaniem króla K’uk’ Balam. Największy jego rozkwit przypada na okres od połowy VII do końca VIII wieku za panowania króla Pakala Wielkiego i jego syna króla Kana Balama. Co ciekawe na tronie Palenque zasiadały aż dwie kobiety, co na ziemiach Majów nie zdarzało się często.

W porównaniu do ceny biletu do Chichen Itza, wejściówka do Palenque jest tania, a sam spacer dużo bardziej intymny. Bez irytujących sprzedawców i tłumów odwiedzających, w spokoju mogliśmy wspinać się na poszczególne budowle i zaglądać do ich wnętrz. Sam kompleks może nie imponuje swoją wielkością, jednak na tle innych ruiny Palenque wyróżniają się wyjątkowymi zdobieniami.

jezioro Bacalar

Xpuhil

Palenque

Do naszego kolejnego celu, miasta San Cristobal de las Casas, z Palenque prowadzi droga przez miejscowość Ocosingo. Ponieważ miasto położone jest na wysokości  2100 m n.p.m., trasa ta prowadzi mocno pod górę, przez małe indiańskie wioski, przez co jest jedną z najbardziej wymagających jakie musiałem w życiu pokonać. Poza deszczem i zupełnym brakiem umiejętności prowadzenia pojazdów przez pozostałych uczestników ruchu, trasę najbardziej utrudniały porozrzucane w różnych miejscach gigantyczne progi zwalniające, przed którymi wszyscy nagle mocno hamowali. Po pięciu godzinach walki o to, aby móc oddać dzielnego Chevroleta Spark do wypożyczalni względnie w jednym  kawałku, naszym oczom ukazała  się nagroda – cudownie położone San Cristobal de las Casas. Przez wielu podróżników to miasto uważane jest za wyjątkowe. My spędziliśmy tu dwa całkiem przyjemne dni. Na ulicach panuje luźny klimat, a ceny w mieście są bardo niskie.

Jednakże, w naszej opinii największą okoliczną atrakcją jest miasteczko San Juan Chamula. Słynie z unikatowego na skalę światową kościoła, w którym obrządki są mieszaniną indiańskiego folkloru, katolicyzmu i tradycji prekolumbijskich. Z zewnątrz nie wyróżnia się niczym specjalnym, to co tajemnicze i niezwykłe znajduje się bowiem we wnętrzu. Od wejścia zwraca uwagę podłoga kościoła pokryta kilkucentymetrową warstwą siana, igieł sosnowych i chrustu, na której stoi kilkanaście stołów z płonącymi świecami. Wzdłuż ścian ustawione zostały figurki świętych, poubierane w bogato zdobione indiańskie szaty, niektóre z lusterkami na piersiach. Nie odprawia się tu mszy w klasycznym znaczeniu, a każdy „modli się” we własnym zakresie. Jest to prawdziwy spektakl. Pierwszym etapem zawsze jest zapalenie świec, których konfiguracja i kolor podobno zależy od intencji modlitwy. Część rytuałów związana jest z pocieraniem i rozbijaniem jajek lub bezkrwawym ukręcaniem kurom głów. Na zakończenie popija się gazowane napoje i beka – w ten sposób pozbywając się złych duchów. Zwyczaje te są tak różne od naszych, że kościół został wyłączony spod jurysdykcji Watykanu. Nie ma tu kapłanów, mszy, ślubów ani spowiedzi. Jedynym zachowanym sakramentem jest chrzest, którego dokonuje przyjeżdżający raz na miesiąc ksiądz. Niestety na miejscu nie można robić zdjęć, więc nie pozostaje nic innego jak wybrać się tam i zobaczyć to niesamowite miejsce na własne oczy.

Z San Cristobal de las Casas wyjechaliśmy do położonego nad brzegiem Pacyfiku Puerto Arista zażyć ostatniej kąpieli przed powrotem do domu. Po drodze zwiedziliśmy Kanion Sumidero, jego ściany sięgają do 1200 metrów wysokości, co pozwala podziwiać wspaniałą panoramę z kilku różnych punktów widokowych. Plaże Pacyfiku we wrześniu, mimo pięknej pogody, są zupełnie opustoszałe, więc mieliśmy tyle prywatności, co w El Cuyo. Jedyną różnicą były porozstawiane gdzieniegdzie po plaży punkty gastronomiczne, w których za niewielką opłatą można było coś zjeść lub wypić zimne piwko. W miejscowości Tonala, w której mieszkaliśmy, załapaliśmy się też na hucznie obchodzone 15 września Święto Niepodległości.

plaża w Puerto Arista

Dzień później oddaliśmy samochód na lotnisku w miejscowości Tuxtla i nie dając się naciągnąć na ekstremalnie drogie usługi taksówkarzy, zdecydowaliśmy się złapać stopa. Po krótkim marszu w stronę głównej drogi, dziwnym trafem szybko zatrzymało się dwóch miłych panów, którzy podwieźli nas praktycznie pod granicę z Gwatemalą. Po przejściu granicy, wsiedliśmy do autobusu jadącego w stronę miejscowości o fenomenalnej nazwie Huehuetenango, gdzie spędziliśmy noc w obskurnym hoteliku blisko dworca autobusowego. Następnego dnia rano, kolejne dwa chickenbusy dowiozły nas do celu – nad przepiękne jezioro Atitlan. Nad samym jeziorem położonych jest kilka niewielkich wiosek, które zadziwiająco różnią się od siebie. My zdecydowaliśmy się na pobyt w miejscowości San Marcos la Laguna, ze względu na panujący tam hippisowski klimat i doskonały widok na otaczające jezioro wulkany – San Pedro, Atitlan i Toliman. Zamieszkaliśmy u Tima, który wynajmuje swoją pięknie położoną posiadłość na portalu Airbnb. Kilka słów o gospodarzu: Tim jest Niemcem, który długo podróżował po świecie, aż w końcu znalazł właściwie miejsce,  w którym mógłby się osiedlić. Wraz ze swoją pochodzącą z Izraela żoną założyli tam plantację kawy i zatrudniając do pracy rodowitych mieszkańców, produkują jedną z bardziej popularnych kaw w regionie. Tim zaprezentował nam stosowaną przez siebie tradycyjną metodę wypalania kawy. Nasi gospodarze mają też dwójkę dzieci, z których starsza, trzyletnia córka przyprawiła nas nieco o kompleksy, ponieważ porozumiewa się już w pięciu różnych językach: angielskim, niemieckim, hebrajskim, hiszpańskim i w języku plemienia, z którego pochodzi jej opiekunka.

tradycyjne urządzenie do wypalania kawy

widok z tarasu Tima

W porównaniu do San Cristobal de las Casas, okolice jeziora Atitlan i ich mieszkańcy wypadają naprawdę autentycznie. Poza backpakersami w wioskach spotkać można tylko miejscowych Indian, prowadzących swój własny, niespieszny styl życia. Ponadto, każda wioska posługuje się swoim własnym językiem. Spokojna sielankowa atmosfera tego miejsca tak bardzo nas urzekła, że nie dziwimy się, że zarówno Tim, jak i wielu innych Europejczyków i Amerykanów zdecydowało się osiąść na stałe w tej okolicy. Odwiedzający jezioro znany pisarz Aldous Huxley uznał je za jedno z najpiękniejszych zbiorników wodnych na świecie, z czym bardzo ciężko polemizować.

wchód słońca nad jeziorem Atitlan

Opuszczając Atitlan rozpoczęła się nasza kolejna wielogodzinna odyseja do domu. Z San Marcos la Laguna pojechaliśmy do miasta Gwatemali, skąd następnego poranka mieliśmy lot do stolicy Meksyku. Ze względu na mające miejsce tego dniapotężne trzęsienie ziemi, część infrastruktury lotniska została uszkodzona, a nasz lot do Paryża opóźnił się o kilka godzin. Postanowiliśmy wykorzystać ten czas na spacer po najbardziej znanym placu w mieście Meksyk – Zocalo. Po kolejnych lotach (Paryż, Luksemburg, Bruksela, Warszawa), wysiedliśmy w Modlinie i kolejny raz postanowiliśmy skorzystać z autostopu. Pierwszy zatrzymany przez nas kierowca zawiózł nas do samego Gdańska, tym samym kończąc naszą miesięczną podróż.

plac Zocalo