podróż po Ameryce Centralnej cz. 1 (Antigua Guatemala i Honduras)

W przeciągu kilku ostatnich miesięcy odbyliśmy wiele krótkich wyjazdów. Tym razem chcieliśmy wybrać się na dłużej gdzieś, gdzie będziemy mogli wreszcie prawdziwie odpocząć, porządnie wczuć się w klimat odwiedzanego kraju, i wreszcie ponownie wyrwać się poza Europę. Kryteria wyboru kraju docelowego nie były skomplikowane- potrzebowaliśmy miejsca, w którym będzie powszechnie dostępny, wystarczający do pracy internet, ceny nie będą wysokie- i przede wszystkim, transport do tego miejsca będzie w naszym zasięgu cenowym. Rozważaliśmy głównie latynoską Amerykę oraz kraje Azji Południowo-Wschodniej. Ostateczną decyzję podjęliśmy, gdy pojawiła się promocja na loty do graniczącej z Meksykiem Gwatemali. Niestety, w momencie, gdy dowiedzieliśmy się, że w wypadku międzylądowania w USA niezbędne jest uzyskanie amerykańskiej wizy, postanowiliśmy zrezygnować. Plan wizyty w Ameryce Środkowej spodobał nam się jednak tak bardzo, że postanowiłam nie odpuścić i uparłam się, że jeszcze tej nocy znajdę jakieś fajne bilety. Po kilku godzinach ręcznego przeglądania różnych stron rezerwacyjnych w końcu udało mi się znaleźć praktycznie identyczną ofertę, z tym że ta zakładała przesiadkę w Panamie, nie USA. Gdy następnego ranka fly4free reklamowało kolejną promocję na loty do Gwatemali, my już od kilku godzin mieliśmy e-tickety na mailu.

Wylot mieliśmy z Luksemburga, który zdarzyło nam się już kiedyś zwiedzić. Dziwnym trafem okazało się jednak, że w naszym terminie, zwyczajnie tanie loty do Brukseli Charleroi, osiągają wyjątkowo wysokie ceny. Konrad wymyślił więc alternatywną trasę, w związku z czym spędziliśmy dodatkowy dzień w holenderskim Eindhoven, do którego dolecieliśmy rano prosto z Gdańska, a z którego w nocy wydostaliśmy się bezpośrednim nocnym autobusem do Luksemburga, gdzie planowaliśmy przetrwać do rana.  Żeby jednak nie zaczynać naszego wyjazdu od nocnego przesiadywania na luksemburskim lotnisku, zdecydowaliśmy się zainwestować w niedrogi jak na miejscowe realia hotel blisko dworca autobusowego. Rano obudziliśmy się ze świadomością, że kolejnych 20 godzin spędzimy w samolotach i na lotniskach, humoru nie poprawiła nam również niezbyt uprzejma i mało rozgarnięta obsługa lotniska (pani, przy check-inie nie udało się znaleźć dwóch miejsc obok siebie na 10-godziny lot). Wiedzieliśmy jednak, że jedziemy na wakacje, a dzięki zmianie czasu (-8 godzin) tak właściwie jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w Gwatemali 😉

 

Podczas przesiadki w Paryżu, okazało się, że bardziej kompetentna obsługa bez większego problemu znalazła miejsca obok siebie, a sam lot przebiegł całkiem znośnie i około 20 miejscowego czasu wylądowaliśmy na lotnisku w mieście Guatemala. Żeby nie tracić czasu na stolicę, która miała być po prostu kolejnym, dużym, nowoczesnym, niebezpiecznym miastem, zarezerwowaliśmy wcześniej trzy noclegi w zabytkowej Antigui. Do oddalonej o godzinę jazdy dawnej stolicy Gwatemali ze względu na późną porę mogliśmy dojechać właściwie tylko taksówką. Szczęśliwie, dzięki naszej znajomości  podstaw hiszpańskiego, umiejętnościach targowania i niewysokich miejscowych stawkach, za około 60 zł dotarliśmy do naszego noclegu, gdzie planowaliśmy już tylko kąpiel i sen. Otworzyłam więc plecak, niestety, okazało się, że brakuje naszej kosmetyczki. Poważnie, ktoś z bagażowych w Luksemburgu, Paryżu, Panamie lub Gwatemali postanowił okraść nasz bagaż z kosmetyczki. Złodziej pewnie nie wzbogaci się szczególnie, ponieważ większość rzeczy była wcześniej używana, szkoda tylko że my straciliśmy wszystkie kosmetyki na najbliższy miesiąc, a dzień zakończyliśmy myjąc zęby palcem z użyciem pożyczonej pasty do zębów.

Rano obudziliśmy się już w trochę lepszych nastrojach, no cóż, przecież jesteśmy na wakacjach, a rzeczy to tylko rzeczy. Z taką myślą udaliśmy się po swoje pierwsze gwatemalskie śniadanie. Antigua wyglądała dokładnie tak jak się tego spodziewaliśmy; dobrze zachowane kolonialne miasteczko, których już kilka widzieliśmy. Od innych kolonialnych miasteczek różniła się głównie tym, że otoczona była przez kilka czynnych wulkanów. Pyszna kawa przy śniadaniu przypomniała nam o tym, że hodowana tutaj kawa jest jedną z bardziej cenionych na świecie. Pobudzeni i w świetnych humorach ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Zaskoczyło nas przede wszystkim to, że Antigua jest naprawdę nowoczesnym, dostosowanym do turystów miastem, w którym znajdziemy wszystko, czego przeciętny Amerykanin mógłby szukać, jednak jest to zrobione z dużym wyczuciem. McDonalds, Burger King czy Starbucks, wszystkie pochowane w niskich, zabytkowych, kolonialnych budynkach, oznaczone niewielkim i pasującym do otoczenia logiem. Nawet wewnątrz sieciówki urządzone są jak miejscowe restauracje. Co parę kroków natknąć można się na kolejne biuro podróży. Z drugiej strony, miasto jest naprawdę ładne, a miejscowe Indianki fenomenalnie się ubierają 😉 Całe dnie spędzaliśmy gubiąc się w uroczych uliczkach i obserwując życie mieszkańców.Wieczorami toczyliśmy na tarasie rozmowy z naszymi współlokatorami z Anglii, podczas gdy okoliczne wulkany co jakiś czas wypluwały niewielkie kłęby dymu i buchały lawą. Naprawdę przyjemnie spędziliśmy czas w Antigui, było to też całkiem niezłe przetarcie przed czekającą nas dalszą, dużo mniej dostosowaną do turystów trasę.

Następnym miejscem, które planowaliśmy odwiedzić, były położone w Hondurasie, tuż przy granicy z Gwatemalą, ruiny Copan. Udaliśmy się więc na dworzec autobusowy w poszukiwaniu transportu i chyba nie byliśmy jeszcze gotowi na to co nas tam czekało. Zobaczyliśmy mnóstwo kolorowych autobusów chaotycznie jeżdżących w różne strony, kilkunastu naganiaczy krzyczących nieznane nam nazwy miast i dużo mniej estetyczny rynek niż w centrum miasta, z biegającymi wszędzie kurami wraz z całą resztą trzody chlewnej. Teraz, po miesiącu podróży i zwiedzeniu licznych podobnie działających dworców, nie mielibyśmy problemu ze znalezieniem tam odpowiedniego autobusu, jednak wtedy poddaliśmy się i postanowiliśmy skorzystać z usług miejscowych pośredników. Nie był to za dobry pomysł, ponieważ jedyny bus odjeżdżał o 4 rano, a bilety kosztowały jakieś 25$. Jako, że mieliśmy dużo czasu udało nam się wytargować kilka dolarów zniżki, możliwość zapłacenia kartą i to, że odbiorą nas z hotelu i zabiorą prosto do hotelu w Copan Ruinas w Hondurasie. Co prawda razem z nami w minivanie jechała tylko jedna osoba, ale obiecywane 6 godzin jazdy zmieniło się w ponad 9 godzin. Ponad godzinę spędziliśmy czekając na granicy aż skończy się strajk nauczycieli, zaś pogranicznicy uparcie starali się wyłudzić od nas jakieś dodatkowe 2$ łapówki, a wszystko działo się w prawdziwym upale, więc gdy dojechaliśmy wreszcie na miejsce czuliśmy się naprawdę zmęczeni. Pochodziliśmy więc tylko po malutkim mieście, a wizytę w ruinach zostawiliśmy na następny dzień.

To były pierwsze z wielu ruin Majów, które planowaliśmy zobaczyć na naszej trasie. Samo stanowisko archeologiczne nie jest duże, więc pewnie gdyby nie złapała nas ulewa, którą przesiedzieliśmy w dziupli drzewa, zwiedzilibyśmy całość w jakąś godzinkę. Muszę przyznać, że same budowle Majów nie były tak bardzo imponujące jak się tego spodziewałam. Szczęśliwie w ruinach Copan można liczyć na dodatkową całkiem wyjątkową atrakcję – mieszkają tutaj wielkie i piękne czerwone papugi Ary, które latają sobie swobodnie wśród drzew otaczających zabytki. Jeżeli więc kogoś nie są w stanie zachęcić same budynki, jestem pewna że widok tych pięknych ptaków w naturalnym środowisku jest.

Po powrocie do miejscowości zabraliśmy się za poszukiwanie dalszego transportu, planowaliśmy dostać się na wyspę Caye Caulker w Belize. Okazało się, że nie jest to takie proste jak myśleliśmy. Wizyta u każdej następnej osoby, która informowała nas o tym, że po pierwsze to nie za bardzo cokolwiek może nam zaproponować, a po drugie jeśli już to niezależnie od tego co wybierzemy, musimy się liczyć z kosztami od 100 do 200 $. W sumie nie za bardzo mając wyjście, postanowiliśmy skorzystać z miejscowego transportu i zobaczyć co z tego wyjdzie. Zdecydowaliśmy, że następną noc spędzimy w gwatemalskiej miejscowości Livingston, do której jedyną możliwością jest przepłynięcie łódką z Rio Dulce, od którego dzieliło nas jakieś 250 km. Wsiedliśmy więc do miejscowego lokalnego minivana jadącego do granicy, który kosztował nas około 1 $ za osobę i ruszyliśmy w dalszą drogę.