Kiedy w 2013 roku planowaliśmy tę wyprawę, bardzo zmieniło się moje wyobrażenie na temat kosztów podróżowania. Mieliśmy wtedy nie tylko po raz pierwszy wspólnie i na własną rękę opuścić Europę, ale również pierwszy raz wypożyczyć samochód, a większości noclegów szukać dopiero na miejscu. Teraz, kiedy to piszę, z rozrzewnieniem wspominam swoją ekscytację i liczne obawy. Chociaż przez te cztery lata, które upłynęły od tego wyjazdu uświadomiłam sobie, że świat nie jest taki olbrzymi jak mi się wydawał, a opuszczenie Europy nie kosztuje majątku, to nadal uwielbiam Maroko za to, że jest orientalnym i tanim krajem na wyciągnięcie ręki.
Ze względu na fakt, że siatka lotów Ryanaira nie była wówczas tak rozbudowana jak obecnie, zmuszeni byliśmy do odbycia kilku przesiadek. Większość samolotów do Maroka odlatywało z Hiszpanii. Po przejrzeniu wszystkich możliwości i ustaleniu, że koniecznie musimy polecieć do Lizbony, bo podobno jest piękna, udało nam się ustalić trasę. Miała wyglądać tak: Gdańsk – Barcelona – Lizbona – Madryt – Tangier – Agadir – Bruksela – Warszawa.
W Barcelonie mieliśmy właściwie tylko wieczór i nocleg na lotnisku. Obejrzeliśmy więc kilka głównych atrakcji po czym usiedliśmy w porcie z piwkiem w ręku. Następnego dnia rano o poranku wylądowaliśmy w Lizbonie. Niestety po nocy spędzonej na lotnisku potrzebowaliśmy drzemki, żeby być w stanie zwiedzać, a nasz hostel nie był jeszcze gotowy aby nas przyjąć, zostawiliśmy więc w nim nasze bagaże i postanowiliśmy przespać się na plaży. Potem już spokojnie mogliśmy zebrać się za zwiedzanie. W trzy dni zdążyliśmy zobaczyć wszystkie główne atrakcje miasta, a także odwiedzić pobliską Sintrę i spędzić trochę czasu na plaży. Lizbona jest niesamowitym miastem, bardzo ładnym, klimatycznym, z pysznym jedzeniem, rozsądnymi cenami i miłymi mieszkańcami, którzy świetnie mówią po angielsku. Nie zapominajmy o plażach, pięknej Sintrze, dobrej komunikacji miejskiej i fakcie, że poznaliśmy tam naszego brazylijskiego przyjaciela Felice.
Następnie czekała na nas stolica Hiszpanii. Tym razem w dwa dni odwiedziliśmy główne atrakcje, w tym Museo del Prado, Museo Reina Sofia i corridę. Madryt nie za bardzo przypadł nam do gustu. Od tamtej wizyty zdążyliśmy już do niego wrócić kilka razy, ale nie poprawiło to naszej opinii. Szczerze mówiąc miasto nie jest brzydkie, po prostu brakuje mu klimatu. Jeżeli chodzi o corridę to szkoda na nią słów, wyszliśmy po pierwszej „walce”.
W Afryce wylądowaliśmy w położonym na północy Tangierze, gdzie wynajęliśmy samochód i postanowiliśmy jak najszybciej dojechać do Szafszawanu. Miasto to słynie ze swojej błękitnej starówki i faktu, iż zaopatruje w haszysz większą część Europy. Na miejsce dotarliśmy już po zmroku. Ulokowaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu i ruszyliśmy w celu poszukiwania jedzenia. Wybór padł na pobliski targ. Szczerze mówiąc, gdyby nie fakt, że szłam razem z Konradem, zawróciłabym do hotelu. Minimalne oświetlenie sprawiało, że widoczne były tylko białka oczu i leżące na gazetach na ziemi ośmiornice i inne morskie stworzenia. W tle słychać było nawoływania sprzedawców. Zboczyliśmy do pierwszej napotkanej knajpki. Od wejścia zostaliśmy poinformowani przez Pana, że w tej knajpie jedzenie jest okropne i pracują tu sami oszuści, a jego kuzyn ma absolutnie najlepszą restaurację na świecie i to tuż za rogiem. Mamy świadomość tego, że nie powinno ulegać się takim namowom i chodzić za nieznajomym ciemnymi uliczkami po nieznanym nam mieście, ale to zrobiliśmy. Doszliśmy na miejsce, nasz nowy znajomy Omar, obudził swojego „kuzyna” i ten zabrał się za gotowanie. My usiedliśmy na kanapach i zaczęły się negocjacje. Podczas gdy widzieliśmy powolne postępy, które czynił kucharz, Omar namawiał nas na zakup jak największych ilości wybornej jakości haszyszu i wizytę na swojej plantacji konopii, w której to podobno zaopatrują się tłumy turystów i ciągle wracają po więcej. Po około dwóch godzinach nasze jedzenie wreszcie było gotowe i może nie było najlepsze na świecie, ale było naprawdę pyszne!
Następnego ranka wymijając taksówkarzy zapraszających nas na kurs bądź na swoje plantacje marihuany, dotarliśmy do słynnej błękitnej starówki. Muszę przyznać, że przyjemnie spacerowało się wąskimi, kolorowymi uliczkami, zwłaszcza, że poza nami spotkaliśmy tylko kilku innych turystów. Jednak medina Szafszawanu nie jest zbyt duża, więc po kilku godzinach byliśmy już gotowi ruszyć w dalszą trasę. Za cel obraliśmy sobie Fez. Na miejscu zlokalizowaliśmy sympatyczny hotelik z dostępem do internetu. Z ciekawości sprawdziliśmy jego koszt na popularnej stronie rezerwacyjnej i okazało się, że po drobnym targowaniu zapłaciliśmy ledwie ułamek oficjalnej ceny. Uprzedzając trochę fakty muszę napisać, że w porównaniu do Fezu, najbardziej znane marokańskie miasto – Marrakesz wypada naprawdę słabo. Medina w Fezie jest po prostu fenomenalna, ciągle nie widziałam czegoś podobnego. Składa się ona jakby z kilku pięter, uliczki są kręte i tak wąskie, że wielokrotnie gubiliśmy się w tym swoistym labiryncie i korzystaliśmy z pomocy miejscowych. Wiązało się to zazwyczaj z drobną opłatą lub przejściem przez stragany wszystkich „kuzynów”. Dotarliśmy też do słynnej tradycyjnej garbarni. Nie można powiedzieć, że medina w Fezie jest piękna albo chociaż ładna, ale dla mnie jest w jakiś sposób fascynująca i autentyczna. Zdecydowanie obowiązkowy punkt w Maroku.
Kolejnym odwiedzanym przez nas miejscem był hit turystyczny Maroka – Marrakesz. Nie mogliśmy sobie jednak odpuścić trzeciego największego meczetu na świecie – Meczetu Hasana II, który zbudowany został w Casablance i wymagał od nas tylko lekkiego zboczenia z zaplanowanej trasy. Co do samej Casablanki, nie planowaliśmy się w niej zatrzymywać, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, miasto nie ma nic wspólnego z tym ukazanym w filmie o tym samym tytule. Jest to największe miasto Maroka, będące również największym portem i ośrodkiem przemysłowym w kraju. Nie brzmi jak miejsce, w którym turysta chciałby się zatrzymywać na dłużej. Obejrzeliśmy więc meczet, wykąpaliśmy się na pobliskiej plaży i jak najszybciej chcieliśmy wydostać się z metropolii. To jak najszybciej w praktyce okazało się trzema godzinami jeżdżenia w kółko, co spowodowane było fatalnymi oznaczeniami, olbrzymim ruchem i naszym totalnym brakiem znajomości chociażby francuskiego. Jednak Konrad wykazał się w tym wszystkim naprawdę niesamowitymi zdolnościami kierowcy, bo wyjechaliśmy z tego chaosu w całości, a przy arabskim stylu jazdy brzmi to jak cud.
O Marrakeszu wspomniałam już wcześniej, niestety, było to moje największe rozczarowanie podczas tej podróży. Cały dzień przedzieraliśmy się pomiędzy tłumami turystów i dużo bardziej nachalnymi i bezczelnymi naganiaczami niż w każdym innymi miejscu, które w życiu odwiedziłam. Dosłownie chwila zagapienia i już mam hennę na jednej dłoni, w drugiej trzymam jakąś bułkę a na szyi wisi mi wąż, a trójka ludzi krzyczy, że za te świetne usługi, których naprawdę nie chciałam, należą się dziesiątki dolarów. Jedyną rzeczą, która tak naprawdę podobała mi się w tym mieście był plac Dżamaa al-Fina, a właściwie to, że w kilka chwil, po zachodzie słońca zmieniał się w olbrzymią restaurację, z mnóstwem małych białych stolików i krzesełek, i tym razem już dużo grzeczniejszych naganiaczy, którzy co i rusz reklamowali swoje stoiska tym, że np. jada tu Robert Makłowicz. Ciężko nie docenić ich kunsztu. Mimo wszystko mieliśmy już po dziurki w nosie tego gwaru i tłumów, zdecydowaliśmy więc, że jak najszybciej chcemy uciec w jakieś odludne miejsce.
Szczęśliwie ostatnim zaplanowanym przez nas miejscem, w którym spędzaliśmy resztę czasu do wylotu była malownicza plaża nad Oceanem Atlantyckim – Legzira. Zabraliśmy ze sobą poznanego w Marrakeszu Holendra i ruszyliśmy w drogę. Gdy dojechaliśmy na miejsce zobaczyliśmy jedynie trzy małe hoteliki zbudowane właściwie na piasku. Trochę nas to zbiło z tropu, wiadomo – mają monopol, plaża jest przepiękna, ceny będą okropne. Ale gdy zeszliśmy do pierwszego i zobaczyliśmy, że jesteśmy absolutnie jedynymi chętnymi na nocleg w tym miejscu, nasza pozycja negocjacyjna dramatycznie się poprawiła. Wytargowaliśmy dla siebie duży pokój z łazienką, w którym usypiał nas szum fal Atlantyku, za jakieś naprawdę śmieszne pieniądze w porównaniu do cen Europejskich. Dni spędzone w tym hoteliku były naprawdę wspaniałe, byliśmy tam sami, jedzenie było pyszne i świeże. Pewnego dnia, podczas wieczornego spaceru po pustej plaży ucieszyliśmy się na widok pierwszej dwójki ludzi, których tam spotkaliśmy. Może wreszcie ktoś będzie w stanie zrobić nam wspólne zdjęcie? Po krótkiej wymianie uprzejmości w języku angielskim okazało się, że również są z Polski, co doprowadziło do tego, że spędziliśmy wspólnie bardzo przyjemny wieczór pijąc pierwszy raz na wyjeździe miejscowe wino. Kolejny dzień spędziliśmy w towarzystwie napotkanych włoskich surferów, z których zaproszenia na wieczorną imprezę zrezygnowaliśmy, żeby spędzić czas z poznanymi wcześniej marokańskimi rybakami, którzy obiecali przygotować dla nas kolację. Wszystko zapowiadało się wspaniale, niestety zapach tadżinu że świeżo złowionych małż pobudził rozpoczynające się problemy żołądkowe i zmuszeni byliśmy wracać do hotelu. Następnego ranka czekał nas dojazd na lotnisko i wylot.
Maroko jest rewelacyjnym krajem na pierwszą podróż poza nasz kontynent. Jest piękne, w miarę egzotyczne, tanio, z obłędną kuchnią (tylko raz w życiu po zamówieniu ryby widziałam jak kucharz idzie ją złowić), z otwartymi ludźmi, pustynią, oceanem, górami, ciekawymi miastami i Legzirą. Legizra w czasie gdy tam byliśmy była istnym rajem, a paradoksalnie znana stała się najbardziej po tym, jak w tym roku zawalił się jeden z jej charakterystycznych łuków skalnych.