Kolejny raz podczas naszego wyjazdu byliśmy w drodze do Rio de Janiero. Tym razem jednak podróżowaliśmy autobusem, a odczuwany poprzednio lęk przed nieznanym, zastąpiony został przez olbrzymią radość. Nawet mijane przez wiele kilometrów fawele wydawały się być jakieś milsze… Naprawdę bardzo cieszyliśmy się, że po przygnębiającym Sao Paulo, przed opuszczeniem Brazylii, będziemy mogli spędzić jeszcze trochę czasu na plaży. Jako, że na drugą wizytę w Rio zostawiliśmy sobie tylko wjazd na Głowę Cukru, mogliśmy się poczuć prawie jak Brazylijczycy, bo wreszcie nigdzie nam się nie speszyło.
Po dotarciu na dworzec, szybko złapaliśmy autobus w stronę Copacabany i jak zwykle wsiadając i kupując bilety, bardzo łamanym portugalskim pomieszanym z migowym, poprosiliśmy panią biletową, aby powiedziała nam, kiedy mamy wysiąść. System ten sprawdzał się za każdym razem, więc trochę się zdziwiliśmy, gdy zaczęliśmy mijać znajome regiony, a pani biletowa ciągle nie dawała znaku. Jak się później okazało, po prostu o nas zapomniała, ale nie było to większym problemem, autobus zrobił jeszcze jedną rundkę i tym razem już wysiedliśmy w pobliżu naszego hostelu. Pomimo dość późnej pory, zdążyliśmy jeszcze zabrać się z pracownikami na powitalną caipirinhę.
Pozwolę sobie na znaczne skrócenie relacji z tych trzech dni, ponieważ większość czasu spędziliśmy na leżeniu na plaży z mrożonymi kokosami, kąpielach w oceanie, spacerach przy zachodzącym słońcu, objadaniu się przepysznymi świeżymi owocami i brazylijską wołowiną. Po prostu raj! Gdzieś w międzyczasie, gdy w miarę możliwości pozwoliła nam na to pogoda, wybraliśmy się zobaczyć ostatnią z czekających na nas atrakcji – Pão de Açúcar, czyli wspomnianą już Głowę Cukru. Ze szczytu, na który wjeżdża się kolejką linową, można podziwiać panoramę Rio, która jest zdecydowanie piękniejsza niż ta widoczna z Corcovado. Postanowiliśmy dostać się na górę w okolicach godziny 16, aby móc podziwiać widok za dnia, podczas zachodu słońca i zaczekać na moment, w którym zapalą się światła miasta.
Ostatniego wieczora, postanowiliśmy wybrać się na spacer, na oko ponad 15 km w obie strony, trasą wzdłuż trzech plaż Rio – Copacabany, Ipanemy, Leblonu. Po drodze posilaliśmy się churros i caipirinhami. Wracając, mimo że pochłonięci byliśmy zakupami i zastanawianiem się, którzy z ulicznych sprzedawców poza pamiątkami sprzedają również marihuanę, usłyszeliśmy polski język. Oczywiście trochę już stęsknieni za domem rodzinnym, postanowiliśmy się przywitać i po kilku zwyczajowo zadawanych pytaniach, siedzieliśmy razem z nowymi znajomymi przy piwkach. Gdy zrobiło się późno i mieliśmy wracać, trochę zaczęliśmy się martwić, jednak szczęśliwie okazało się, że jesteśmy dużo bliżej naszego hostelu niż myśleliśmy.
Wylot mieliśmy dopiero po 16, więc następnego dnia rano zdążyliśmy ostatni raz wykąpać się w oceanie, po czym spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko. Po wszystkich formalnościach, gdy staliśmy już w kolejce do samolotu, z wyjazdowymi pieczątkami w paszportach, wiedzieliśmy, że mimo tego, że w walizce mamy spakowane jeszcze mokre od wody i brudne od piasku ręczniki, muszelki, brazylijskie bikini, w brazylijskie barwy z flagą Brazylii i mnóstwo innych brazylijskich pamiątek, Brazylię właśnie opuściliśmy i pewnie szybko tu nie wrócimy. A już prawie do perfekcji opanowaliśmy jedno zdanie po portugalsku : „Dois sucos de maracujá, sem açúcar, por favor” (poproszę dwa soki z marakui bez cukru).
Po 10 godzinach lotu Iberią, tym razem już w mniej komfortowych warunkach, wylądowaliśmy na lotnisku w Madrycie, skąd czekał nas przelot do Paryża. Gdy już udało nam się przedostać się do odpowiednich bramek (podróż wewnątrz lotniska zajmowała prawie godzinę), kolejny raz ustawiliśmy się w kolejce do samolotu. Wydawało mi się, że zobaczyłam przed nami jakieś znajome twarze, szturcham więc Konrada i szepczę mu do ucha: „Ci ludzie przed nami chyba są z Elbląga”. Chociaż brzmiało to bardzo abstrakcyjnie, Konrad bez wahania podszedł do nich, zagadał i po chwili rozmowy zapytał, czy faktycznie są z Elbląga. Nie wiem, kto z nas był najbardziej zdziwiony, ale ostatecznie okazało się, że moja pamięć do twarzy jest naprawdę dobra, a z Martyną i Michałem chodziłam do tego samego liceum, w naszej nieco ponad stutysięcznej miejscowości rodzinnej. Szybko zdążyliśmy wymienić się wrażeniami z wyjazdu i po chwili musieliśmy już wsiadać do samolotu.
W Paryżu spędziliśmy już kilka dni podczas objazdówki po Europie zachodniej w 2011 roku. Praktycznie wszystko więc już widzieliśmy, poza Musée d’Orsay, na którym naprawdę bardzo mi zależało. Muzeum zamykają o 18, my lądowaliśmy po 15 w Paryżu, ale udało się wypracować prawie perfekcyjny plan, który pozwalał nam na dojazd z lotniska, odstawienie bagażu w przechowalni i znalezienie się na miejscu w okolicach 17. Tak też zrobiliśmy i o 17:02 ustawiliśmy się przed wejściem, tu niestety wyszedł ten jedyny mankament planu – kasa biletowa zamykana była o 17. Kiedy rozmowy z kolejnymi ochroniarzami nic nie dawały, ja już dawno zdążyłam się poddać i zaczęłam rozpaczać. Jednak Konrad się nie poddawał. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, ale jego magiczne zdolności negocjacyjne sprawiły, że jeden z ochroniarzy po prostu otworzył drzwi i wpuścił nas do muzeum. Gdy już uświadomiliśmy sobie, że jednak się udało, pędem ruszyliśmy do wystawy dzieł Vincenta van Gogha.
Gdy skończyliśmy nieco przyspieszone zwiedzanie muzeum, postanowiliśmy przejść się wzdłuż Sekwany w kierunku wieży Eiffla, gdzie na trawce obok planowaliśmy oglądać zachód słońca. Następnie, żeby tradycji stało się zadość, znaleźliśmy sklep sieci Carrefour, kupiliśmy bagietkę, ser pleśniowy, francuską kiełbasę i wino (tak żywiliśmy się podczas naszego pierwszego przyjazdu do Paryża), siedliśmy nad rzeką i jedliśmy obserwując po drugiej stronie pięknie podświetlony Luwr. Jeszcze chwila nocnego spaceru i trzeba było powoli myśleć o pójściu spać.
Nocleg mieliśmy zapewniony u Michała, którego poznaliśmy kilka miesięcy wcześniej, gdy wraz ze swoją koleżanką z Francji, postanowili odwiedzić Gdańsk i odezwali się do nas przez Couchsurfing. Niestety, tym razem byliśmy tak zmęczeni, że po krótkiej rozmowie zasnęliśmy. Następnego dnia, znowu w kolejce do samolotu, poznaliśmy bardzo sympatycznego Francuza, podróżnika i fotografa, który leciał do Warszawy spotkać się ze znajomymi. Jako, że mieliśmy jeszcze trochę czasu przed odjazdem naszego Polskiego Busa, wybraliśmy się wraz z Olivierem i dwójką naszych kolegów na pierogi do czeskiej knajpy. Pożegnaliśmy się z Francuzem i gdy dotarliśmy na przystanek, gotowi na już absolutnie ostatni odcinek naszego wyjazdu, okazało się, że jedyną osobą oczekującą na przyjazd busa, jest nasz kolega, który właśnie wracał z nagrania „Jednego z dziesięciu”…
Wpis ten miał być zakończony podsumowaniem poprzednich pięciu postów i całego naszego wyjazdu. Jednak pomijając dane statystyczne, wszystko mieści się tak naprawdę w jednym banalnym zdaniu: było cudownie, chcemy tam wrócić! (poza Sao Paulo)