Mimo, że nie jestem wielkim fanem większości krajów Europy zachodniej, we Włoszech szczerze się zakochałem. A we włoskiej kuchni zakochałem się do szaleństwa. Będąc szczerym, do Toskanii i okolic wybraliśmy się przede wszystkim dobrze zjeść. Fakt, iż odbyło się to w towarzystwie pięknych widoków, renesansowej architektury i ludzi żyjących w stylu „dolce vita” utwierdził nas w przekonaniu, że do Włoch chcemy wracać i wracać…
Czerwcowy wyjazd do Toskanii był kolejnym z serii „krótko, ale treściwie”. W bardzo dobrej cenie dorwaliśmy bilety z Gdańska do Pizy na pokładzie Ryanaira, do tego wynajęliśmy Fiata 500, a dzięki temu, że przemieszczaliśmy się samochodem, spaliśmy w niedrogim, aczkolwiek przytulnym hotelu w miejscowości Calenzano pod Florencją, który stał się naszą bazą wypadową na trzy noce wyjazdu.
Lot z Gdańska do Pizy przebiegł szybko i spokojnie. Formalności na lotnisku związane z wynajęciem samochodu poszły bardzo sprawnie i około godziny 18 wyjechaliśmy w stronę miasta białym Fiatem 500. Pod względem kultury jazdy nic się oczywiście we Włoszech od naszej ostatniej wizyty nie zmieniło- używanie kierunkowskazu nadal jest dla statystycznego Włocha wysiłkiem zdecydowanie niewartym zachodu. Jako, że port lotniczy w Pizie znajduje się bardzo blisko miasta, czytając w myślach innym kierowcom, dojechaliśmy do centrum miasta w około 15 minut. Szczerze powiedziawszy, w Pizie poza słynną wieżą niewiele jest innych ciekawych atrakcji architektonicznych, ale za to, jak w każdym innym włoskim mieście, jest tam mnóstwo atrakcji kulinarnych. W skrócie- obczailiśmy wieżę i zjedliśmy pizzę. I tiramisu. I cappuccino. I gelato 🙂
Z Pizy do Florencji jest około 80 kilometrów które pokonaliśmy w lekko ponad godzinę. Z racji tego, że już się ściemniało udało nam się odbyć tylko krótki i bezcelowy spacer po stolicy Toskanii i zrobić małe zakupy, po czym chcieliśmy położyć się spać. Zajechaliśmy więc do naszego hotelu, w którym obsługiwał nas archetyp starego włoskiego hotelarza- na oko 70 lat, spodnie naciągnięte pod pachy, papieros wystający spod wąsów i brak ochoty do jakiegokolwiek działania, poza korygowaniem włoskiego akcentu Gosi. Co prawda zameldowanie nas zajęło mu około pół godziny, ale przecież szczęśliwi czasu nie liczą.
Po niezłym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę, kierując się w stronę San Marino. Postanowiliśmy nie jechać do tego mikropaństwa autostradami, zamiast tego z premedytacją wybraliśmy drogi gruntowe. Przejechanie 150 kilometrów, z przerwą na pyszny obiad, zajęło nam około 5 godzin. Ale było naprawdę warto, powolna jazda w otoczeniu pięknych widoków toskańskiej prowincji, zamiast prucia przed siebie beznamiętną autostradą, dostarczyła nam masę radości.
Kilka faktów odnośnie San Marino- jest to mikropaństwo o powierzchni mniejszej od Manhattanu, zamieszkane przez 33 tysiące ludzi. Państwo to niepodległe jest od 301 roku n.e. , jest też najstarszą republiką świata. Ponoć nawet Napoleon, podbijając coraz to większe połacie Europy, zdecydował się nie ingerować w suwerenność San Marino. Całkiem słusznie zresztą, gdyż pokonanie takiej potęgi chluby by mu nie przyniosło, a patrząc na sanmaryńskie fortyfikacje na górze Monte Titano przypuszczam, że obrońcy skapitulowaliby znacznie później, niż piłkarska reprezentacja tego kraju w meczu z Polakami w eliminacjach do mistrzostw świata (0:10) 😉
San Marino, ze względu na fakt, że jest objęte strefą wolnocłową, słynie ze sprzedaży limoncello, czyli likieru cytrynowego. Co ciekawe, wielu sprzedawców podsłuchując rozmowy między nami zagadywało nas po polsku. Przeszliśmy się po starym mieście i wzdłuż murów. Wzgórza i wieże tego miasta robią olbrzymie wrażenie, podobnie zresztą jak panorama roztaczająca się na włoską prowincję Emilia-Romania. Po zwiedzaniu wypiliśmy kolejne cappuccino, zatankowaliśmy tańszą niż we Włoszech benzynę i wyruszyliśmy w kierunki naszego kolejnego celu, Bolonii.
Do stolicy regionu Emilia-Romania dotarliśmy już autostradą, pokonując odległość około 130 kilometrów. Pierwszym, co rzuciło nam się w oczy w mieście był ciekawy, brązowo-pomarańczowy kolor zabudowy. Mieliśmy też duży problem z tym, żeby gdziekolwiek zaparkować. Bolonia jest bardzo ciekawym miastem w którym ciężko się zgubić. Nawigację po starym mieście znacznie ułatwiają górujące ponad miastem Wieża Asinelli i Katedra Świętego Piotra. W trakcie zwiedzania zgłodnieliśmy, więc udaliśmy się do całkiem fajnej restauracji, gdzie dowiedziałem się od właściciela, że nie istnieje coś takiego jak spaghetti bolognese. Zamiast tego zjadłem tradycyjne tagliatelle z sosem bolońskim. Danie to było prawie tak smaczne jak sprawdzone, polskie spaghetti 😉 Po udanej kolacji wróciliśmy do naszego hotelu we Florencji. Cieszyło mnie, że we Włoszech można mieć pół promila we krwi podczas prowadzenia samochodu, dzięki temu można wypić trochę wina do posiłku nawet będąc kierowcą.
Ostatni pełny dzień wyjazdu poświęciliśmy na eksplorację Florencji. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to jedno z najbardziej klimatycznych europejskich miast, jakie miałem przyjemność zwiedzać. Zostawiliśmy samochód na bezpłatnym parkingu na Placu Michała Anioła, skąd obserwować można piękną panoramę miasta. Po nacieszeniu oczu widokiem udaliśmy się do centrum w stronę Katedry Santa Maria del Fiore. Niestety, prawie cały dzień padał przelotny deszcz, a że nie lubimy moknąć, to sporo czasu spędziliśmy w różnego rodzaju knajpkach i kafejkach. Oczywiście, zwiedziliśmy też najważniejsze zabytki miasta, takie jak Most Złotników czy Piazza della Signoria. Uważam jednak, że najlepiej przejść się po stolicy Toskanii bez większego planu, zachwycić się architekturą i po prostu wczuć się w klimat tego renesansowego miasta.
Wieczorem udaliśmy się na kolację w Calenzano, mieście, w którym mieliśmy hotel. Znaleźliśmy sympatyczną pizzerię, gdzie byliśmy jedynymi obcokrajowcami. Uwielbiam klimat tradycyjnych włoskich knajp pełnych lokalsów- co prawda siedząc przy małym stoliku, chcąc porozmawiać z Gosią, musiałem przekrzywiać grupę siedzących koło nas włoskich matron, a kelnerka dwa razy zapomniała o naszym zamówieniu, ale tak już tu musi być. Tę chaotyczną mentalność można albo pokochać, albo znienawidzić.
Ostatniego dnia od razu po śniadaniu udaliśmy się do Pizy, jeszcze raz obejrzeliśmy wieżę, zjedliśmy pyszną lasagnę i pojechaliśmy na lotnisko. Dwie i pół godziny później byliśmy już w domu. Słowem podsumowania- nie był to wyjazd obfitujący w przygody, ale nie w tym celu udaliśmy się do Toskanii. Miło jest też czasem wyjątkowo gdzieś wyjechać i odpocząć 😉