w 70 dni dookoła świata – Nowa Zelandia camperem

Myślę, że na całym świecie nie ma zbyt wielu osób, które po obejrzeniu trylogii „Władcy Pierścieni” nie miały ochoty rzucić wszystkiego i wyjechać do Nowej Zelandii. Mimo, że osobiście nie należę do zagorzałych fanów filmów Petera Jacksona, muszę przyznać, że te przepiękne plenery z towarzyszącą im epicką muzyką utkwiły mi w głowie na długo. Niestety, chociaż zdarzają się całkiem interesujące promocje, wciąż dotarcie na drugi koniec globu wiąże się z dużymi kosztami i wielogodzinnymi lotami. Ciężko więc znaleźć lepszą okazję do odwiedzenia Nowej Zelandii niż podróż dookoła świata!

Trochę o historii


Archipelag nowozelandzki został odkryty właściwie trzykrotnie. Po raz pierwszy, w XIII wieku przez przypływających z Polinezji Maorysów, którzy postanowili osiedlić się na tym niesamowitym lądzie na stałe i nazwać go Aotearoa, czyli Krajem Długiej Białej Chmury. Ponowne odkrycie było dziełem Abela Tasmana, który prowadził jedną z wypraw Kompanii Wschodnioindyjskiej. Jednak, gdy jedna z łodzi została zaatakowana przez lokalną ludność, Tasman ograniczył się do nazwania miejsca nieudanego lądowania Zatoką Morderców i odpłynięcia. Jego wyprawa została obwołana fiaskiem, a Aotearoa pozostawiona w spokoju na kolejne 127 lat.

W 1769 roku Nowa Zelandia została odkryta ponownie, tym razem przez brytyjskiego podróżnika Jamesa Cooka, co rozpoczęło erę brytyjskiego osadnictwa na wyspach i konfliktów z miejscową ludnością. Doprowadziło to do tego, że w 1900 roku tylko około 10% ludności stanowili Maorysi. Nowa Zelandia, którą kojarzymy dzisiaj, dbająca o swój ekosystem, endemiczne gatunki a także kulturę rdzennej ludności, zaczęła formować się tak naprawdę dopiero w latach 70-tych XX wieku.

Od tego czasu jednak w Nowej Zelandii wprowadzono wiele zmian, które kształtują obecny, bardzo pozytywy wizerunek tego kraju. Nowozelandczycy, którzy sami określają siebie jako Kiwi, mówią ze śmiesznym akcentem, są uroczo małomiasteczkowi i bardzo tolerancyjni. Poziom życia jest raczej wysoki, ciężko jednak dostrzec tu pośpiech, w którym żyje większość globu. Kultura i zwyczaje Maorysów są obecnie uznawane za dziedzictwo narodowe a ich tradycyjny taniec wojenny – haka, wykonywany jest między innymi przez ukochaną miejscową drużynę rugby All Blacks przed każdym meczem, a także przez nowozelandzką armię przy różnych okolicznościach. Legendarne są również wysiłki miejscowych, dążące do ocalenia jak największej ilości endemicznych gatunków. Brzmi idyllicznie, nieprawdaż?

Planowanie


Nam na pobyt w Nowej Zelandii udało się wygospodarować około czternastu dni. Po przeczytaniu licznych blogów i zasięgnięciu różnych opinii, zdecydowaliśmy się nie rozdrabniać i cały ten czas spędzić na Wyspie Południowej, która wydawała się bardziej odpowiadać naszym preferencjom. Jedynym miejscem, które odwiedziliśmy na Wyspie Północnej było Auckland, które zobaczyliśmy podczas dziewięciogodzinnej przesiadki. Co prawda Lonely Planet jest nim zachwycone, jednak dla mnie to po prostu kolejne miasto, na które szczerze mówiąc trochę szkoda czasu przy tym wszystkim,co ma do zaoferowania Nowa Zelandia.

Jednak doświadczenie z Auckland sprawiło że z czystym sumieniem odpuściliśmy zwiedzanie Christchurch, największego miasta Wyspy Południowej. Zatrzymaliśmy się tam tylko na noc ze względu na późne lądowanie. Następnego dnia rano chcieliśmy tylko odebrać kampera i ruszać dalej. Zdecydowaliśmy się wypożyczyć vana Black Sheep i myślę, że nie mogliśmy wybrać lepiej. Miał on duże i komfortowe łóżko, a jednocześnie wymiarowo bardziej przypominał normalny samochód niż autobus. Nie posiadaliśmy toalety, jednak w Nowej Zelandii nie jest to żadnym problemem, ponieważ miejscowa infrastruktura turystyczna jest zdecydowanie najlepsza z jakiej było nam dane korzystać. Doskonałej jakości kempingi i ekstremalnie czyste, darmowe toalety dostępne są chyba w każdej miejscowości, a także przy starcie każdego szlaku. A żeby było jeszcze łatwiej, wszystkie te informacje znajdują się w darmowej aplikacji Campermate.

Półwysep Banksa i Akaroa


Nasz plan w głównej mierze oparliśmy o ten plan, z bloga In A Faraway Land, który ze względu na piękne zdjęcia, bardzo praktyczne porady i opisy poszczególnych szlaków trekkingowych był naszym głównym przewodnikiem. Zgodnie z przedstawionym planem, na pierwszy postój wybraliśmy miejscowość Akaroa na Półwyspie Banksa. Trasa, która prowadzi na półwysep z Christchurch w większości przywodzi na myśl Irlandię – mnóstwo zieleni i owiec. Zresztą owce w Nowej Zelandii nie należą do rzadkich widoków, ponieważ na każdego Kiwi przypada statystycznie dwadzieścia owiec. Na końcu trasy irlandzki krajobraz przeobraża się w panoramiczny widok na zaskakująco górzysty Półwysep Banksa. Poza pięknym otoczeniem, sama miejscowość Akaroa jest dość urocza, ale zdecydowanie zbyt przepełniona turystami, aby spacerowanie po niej było przyjemne. Nasz cel był jednak inny, chcieliśmy wziąć udział w rejsie w poszukiwaniu delfinów. Jakimś cudem, pomimo wielu okazji, do tej pory ciągle nie widzieliśmy tych zwierząt w naturalnym środowisku na żywo. Na szczęście na rejsie udało nam się zobaczyć między innymi pierwszego pingwina i kilka delfinów, jednak umykały one na tyle szybko, że zanim zdążyłam wyciągnąć aparat, już ich nie było.

Moeraki Boulders i latarnie


Ze względu na przytłaczającą ilość turystów w tej niewielkiej miejscowości, zdecydowaliśmy się na jej opuszczenie i spędzenie nocy w pobliżu następnego celu – Głazów Moeraki. To w uproszczeniu kule minerałów, które powstały około pięciu milionów lat temu. Prawdopodobnie, gdyby moja wiedza geologiczna była większa, byłabym w stanie bardziej docenić to miejsce, jednak dla mnie to wciąż tylko kule na plaży. Następnie udaliśmy się na Katiki Point Lighthouse, gdzie można spotkać zagrożonego wyginięciem pingwina żółtookiego, kotiki zwyczajne (takie włochate foki) i liczne gniazdujące tu ptaki morskie. My wybraliśmy się tam w porze nietypowej do obserwacji pingwinów, ale mieliśmy olbrzymiego farta, więc udało nam się zobaczyć jednego zagubionego pingwinka, który wyszedł na plażę. Z czystym sumieniem mogliśmy więc ruszyć w dalszą drogę.

Planowaliśmy zatrzymać się na tę noc w okolicach kolejnej latarni, Nugget Point. Muszę przyznać, że było to pierwsze miejsce z odwiedzonych przez nas w Nowej Zelandii, które prawdziwie spełniło nasze oczekiwania. Latarnia położona jest w naprawdę przepięknym otoczeniu, wśród egzotycznej roślinności. Dodatkowo z punktu widokowego wypatrzyliśmy liczne kotiki i grupę radośnie podskakujących delfinów. A w okolicy, na kolejnym punkcie widokowym ujrzeliśmy ponownie pingwina żółtookiego.

Zatoka Milforda


Szczerze mówiąc przez te pierwsze dni narzuciliśmy sobie dość duże tempo, ponieważ największe atrakcje i najpiękniejsze miejsca były ciągle przed nami. Na szczęście wreszcie wkraczaliśmy w najlepszą część wyjazdu i byliśmy w drodze do jednej z najbardziej rozpoznawalnych krain Nowej Zelandii – Fiordlandu. Znaleźliśmy nocleg dość blisko ikonicznej Zatoki Milforda i choć było już późno, byliśmy tak spragnieni natury, że wybraliśmy się przed zmrokiem na krótki trekking nad jezioro Marian. Przyjemnie było choć trochę rozprostować nogi i zachwycić się unikatową roślinnością Fiordlandu, która sprawia, że czujemy się jakby za chwilę mógł przebiec koło nas jakiś prehistoryczny zwierz.

Ponieważ mieliśmy dużo szczęścia i w najbardziej deszczowym miejscu Nowej Zelandii trafiła nam się przepiękna pogoda, postanowiliśmy wykupić rejs statkiem po zatoce. Poza podziwianiem tego ikonicznego krajobrazu mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze więcej fok, a także grupę pingwinów grubodziobych. Zatoka Milforda określana jest jako Ósmy Cud Świata, jest też najczęściej fotografowanym miejscem w całej Nowej Zelandii. I chociaż w mojej opinii na świecie, a nawet w samej Nowej Zelandii znajdziemy piękniejsze miejsca, na pewno nikt nie będzie rozczarowany tutejszymi widokami.

Queenstown i jezioro Wanaka


Jedynym większym miastem, które odwiedziliśmy podczas naszego wyjazdu na Wyspie Południowej, było Queenstown, nazywane stolicą rozrywki Nowej Zelandii. Ściągają tutaj wszyscy turyści spragnieni spróbowania wszelkiej maści atrakcji sportowych, takich jak paralotniarstwo, tyrolka czy jazda na quadach. Nie jest to jednak rozrywka dla nas. Wybraliśmy się za to na bardzo przyjemny trekking na Bob’s Peak, na który co leniwsze osoby mogą wjechać kolejką linową. Z góry dopiero można zobaczyć jak spektakularnie położone jest Queenstown. Samo miasto dla osób niezainteresowanych oferowanymi przez nie rozrywkami nie stanowi wielkiej atrakcji, ruszyliśmy więc w kierunku miejsca, wobec którego miałam największe oczekiwania – jeziora Wanaka.

Nad jeziorem Wanaka mieliśmy też zaplanowany najbardziej intensywny trekking podczas całego pobytu W Nowej Zelandii. Jeżeli chodzi o miejscowe trekkingi, trzeba wziąć pod uwagę jeden czynnik, którego raczej większość turystów się nie spodziewa. Mianowicie większość szlaków przynajmniej we fragmencie prowadzi przez terytoria prywatne i właściciele co jakiś czas je zamykają ponieważ prowadzą wypas owiec. Akurat trafiliśmy na okienko, w którym wszystkie szlaki były dostępne. Zdecydowaliśmy się na trekking na Isthmus Peak, mniej popularny, ale podobno bardziej spektakularny niż Roy’s Peak. Muszę przyznać, że był to jeden z najlepszych, a może i nawet najlepszy trekking jaki odbyłam w życiu. Widoki po drodze są niesamowite, zdjęcia zupełnie nie są w stanie tego oddać. Pozwoliliśmy sobie nawet na puszczenie na końcówce muzyki z Władcy Pierścieni, aby podkreślić epickość chwili 🙂 Po takie właśnie doznania jechaliśmy do Nowej Zelandii.

Góra Cooka i jezioro Tekapo


Następne punkty na trasie zapowiadały się w sumie równie ciekawie. Ponieważ czekał na nas najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Mount Cook, na którym to trenował przed zdobyciem Mount Everestu Edmund Hillary, a także bardzo fotogeniczne turkusowe jezioro Tekapo. W okolicy góry Cooka mieliśmy zaplanowany zaskakująco łatwy spacer o wdzięcznej nazwie Hooker Valley Trekking. Jedynym jego minusem był spory tłok w porównaniu do wcześniejszych szlaków. Trasa była na tyle niewymagająca, że pomimo przejścia dziesięciu kilometrów, czuliśmy niedosyt i postanowiliśmy zboczyć jeszcze z trasy, żeby zobaczyć lodowiec Tasmana. Dodatkową atrakcją dla takich fanów fauny jak ja była możliwość spotkania z jednym z nowozelandzkich endemitów – papugą Kea.

Jeżeli chodzi o jezioro Tekapo, jest ono kojarzone najbardziej z pięknym turkusowym kolorem i kwitnącymi w jego okolicy różnokolorowymi łubinami. W sumie byliśmy dopiero na początku pory kwitnienia łubinów, ale zdecydowanie nie mogliśmy narzekać na ich nieurodzaj.

Chrzciny Liama i Kaikoura


Na sam koniec zostawiliśmy sobie jeszcze wyjazd do Kaikoury, żeby zobaczyć wieloryby. Okazało się jednak, że w związku z naszym dość intensywnym trybem zwiedzania został nam jeden zupełnie niezaplanowany dzień. Gdy odzywaliśmy się do Heatha, którego poznaliśmy na Vanuatu w życiu nie spodziewaliśmy się jak może skończyć się ten dzień. Okazało się, że nie tylko właśnie wrócił do Nowej Zelandii, ale zaprasza nas do swojego domu, który dodatkowo znajduje się idealnie na naszej trasie. Jednak największym zaskoczeniem było dla nas to, gdy dostaliśmy zaproszenie na chrzest i pierwsze urodziny Liama, dziecka koleżanki dziewczyny Heatha – Ludy. I tak oto znaleźliśmy się wśród około pięćdziesięciu członków miejscowej filipińskiej mniejszości przy wielkim pieczonym prosiaku. Nie powiem, że była to dla nas przyjemna odmiana po żywieniu się przez dziesięć dni dokładnie tymi samymi produktami spożywczymi 🙂

Spędziliśmy bardzo udany dzień, podczas którego mieliśmy okazję pogadać poza Filipińczykami z rodowitym Kiwi, który opowiedział nam o problemach z jakimi boryka się Nowa Zelandia. Zaskoczył nas między innymi informacją o dużym problemie nowozelandzkiej młodzieży z metamfetaminą, a także o kontrowersyjnej truciźnie 1080.

Ostatnią noc przed wylotem spędziliśmy w pobliżu naszego ostatniego celu, Kaikoury. Co prawda nie był to kemping, który umieścilibyśmy w naszym topie, ale miał jedną niesamowitą zaletę. Mogliśmy ustawić samochód z widokiem na ocean, prawie przy samym brzegu. Spędziliśmy więc wieczór w otoczeniu kotików, obserwując przepływające w okolicy delfiny, aby następnego ranka wstać i pojechać spełnić jedno z kolejnych marzeń. Jako, że w Kanadzie widzieliśmy już olbrzymie walenie z łodzi, tym razem zdecydowaliśmy się na wykupienie lotu w poszukiwaniu wielorybów. O dziwo ceny obu atrakcji są porównywalne, a widok dorosłego kaszalota z powietrza, gdzie możemy ocenić jego rozmiary w stosunku do łodzi jest naprawdę powalający. Zdecydowanie warto spróbować.

Czy warto jechać do Nowej Zelandii?


„Nie ma żadnego miejsca w Nowej Zelandii, któremu dałabym 10/10. Ale zagęszczenie dziewiątek jest naprawdę imponujące”

Szczerze mówiąc po zakończeniu naszej wizyty w Nowej Zelandii miałam mieszane uczucia. Spodziewałam się, że miejscowe widoki zwalą mnie z nóg i nie pozwolą szybko się pozbierać. Nie do końca tak było, bo w sumie to fiordy w Norwegii są ładniejsze, tu trochę jak w Szkocji, a tu trochę jak w Irlandii. Niby pięknie, ale moje oczekiwania były niesamowicie wygórowane. Jednak już po powrocie przeczytałam na jednym z blogów tekst na temat Nowej Zelandii, który idealnie oddawał moje myśli.

To, plus zaskakująca różnorodność tych miejsc, niesamowita i łatwa do zaobserwowania fauna, przemyślana i użyteczna infrastruktura, a także unikalni mieszkańcy sprawia, że Nowa Zelandia jest fantastycznym miejscem do odwiedzenia. Jedynym minusem są miejscowe ceny. Chociaż jeżeli wynajmie się kampera i nastawi na samodzielne gotowanie, można przeżyć na miejscu w całkiem komfortowych warunkach za bardzo rozsądne pieniądze.