w 70 dni dookoła świata – dzikie Vanuatu

Po słodkim lenistwie na Fidżi przyszedł czas na chyba najbardziej niezwykły kraj, jaki kiedykolwiek przyszło nam odwiedzić- Vanuatu. Dlaczego uważam Vanuatu za tak fascynujące miejsce? Bo to właśnie tu można zdobyć najłatwiej dostępny na świecie czynny wulkan, zobaczyć chodzące drzewo i napić się narkotycznego napoju z kavy w towarzystwie członków kultu cargo. Dawno żadne odwiedzone miejsce nie pozostało w mojej pamięci na tak długo.

Nie oszukujmy się- mało kto kiedykolwiek słyszał o tym kraju, dlatego najpierw pozwolę sobie przytoczyć kilka informacji na jego temat. Vanuatu to archipelag 83 wysp rozrzuconych po Południowym Pacyfiku, na zachód od Fidżi. Państwo to zamieszkane jest przez Melanezyjczyków, czyli niewysokich, czarnoskórych ludzi, u których często naturalnie występują blond włosy. Wyspy te nazywano kiedyś Nowymi Hebrydami, a władzę nad nimi utrzymywali wspólnie Brytyjczycy i Francuzi. Podczas drugiej wojny światowej miały tu miejsce krwawe walki pomiędzy armiami USA a Japonii, narodziły się kulty cargo, a w 1980 roku ogłoszono niepodległość.

Ludność zamieszkująca Vanuatu sama siebie nazywa określeniem Ni-Vanuatu, czyli w skrócie Ni-Van. Zdecydowana większość z nich to chrześcijanie. Mimo jako-takiej znajomości francuskiego i angielskiego większość osób posługuje się narodowym językiem bislama. To język kreolski, brzmiący jak uproszczony angielski, jednak dość prosty do zrozumienia. Poniżej kilka przykładów:

Good morning – Gud moning

Thank you very much – Tangkiu tumas

I’m alright – i oraet

Ni-Van to bardzo dobrotliwi i wyluzowani ludzie, wszyscy szczerze się uśmiechają i zawsze zaproponują pomoc. Co ciekawe, w relacji z pobliskimi Fidżyjczykami wydawali nam się bardzo drobni i niscy. Na ulicach króluje klimat rasta, przez co można poczuć się jak na Karaibach. Na miejscu jest też bardzo bezpiecznie, wszyscy, podobnie jak na Fidżi, już dawno zapomnieli o kanibalizmie. Niestety, z powodu totalnej izolacji wydaje mi się, że miejscowi nie do końca dobrze radzą sobie z pieniędzmi. Sami wyspiarze nigdy nie potrzebowali zbytnio pieniędzy- ryby, owoce i warzywa były ogólnodostępne, domy wykonane własnoręcznie, a jeśli już czegoś bardzo potrzebowano, królował handel wymienny. Dlatego wszystkie nieliczne restauracje czy bary są bardzo drogie- miejscowi zwyczajnie z nich nie korzystają. Z wrodzonego lenistwa wolą też zdecydowanie zarobić raz, a dobrze, czyli usmażyć dwie ryby z gigantycznym zyskiem, niż dwadzieścia przy normalnej marży. Takie ceny prowadzą do tego, że podczas naszego pobytu na wyspie nie poznaliśmy absolutnie nikogo, kto stołowałby się na mieście, a każdy nocleg na stanie miał dobrze wyposażoną kuchnię.

Skłamałbym, gdybym napisał, że dokładnie zaplanowaliśmy nasz dziesięciodniowy pobyt na Vanuatu. Tak jak wszyscy inni przybywający do tego kraju, wylądowaliśmy na głównej wyspie Efate, niedaleko stolicy Port Vila. W internecie nie znaleźliśmy zbyt wielu przydatnych informacji na temat Vanuatu, więc postanowiliśmy wyciągnąć co się da od innych backpackersów. W tym celu na pierwsze noclegi wybraliśmy Travellers Budget Motel.

mapa turystyczna Efate, co ciekawe, tam, gdzie narysowano krowy, faktycznie były krowy

Absolutnie wszyscy spotkani na miejscu podróżnicy namawiali nas na podróż na wyspę Tanna. Początkowo nie mieliśmy tego w planach- loty wewnątrz Vanuatu są dość drogie, podobnie jak transport po Tannie i samo wejście na wulkan. Uznaliśmy więc, że skupimy się na eksploracji wyspy Efate. Na szczęście wynajem auta na jeden dzień i objazd wyspy dookoła przytomnie uświadomił nam, że ne ma tam za wiele do roboty, a nie po to tłukliśmy się nie koniec świata, żeby teraz oszczędzać na eksploracji wulkanów.

Co można zobaczyć na głównej wyspie? Przede wszystkim dumną stolicę Port Vila zamieszkaną przez aż 47 150 osób. Sama stolica to dosłownie trzy dłuższe równoległe ulice, przy których stoi niewysoka, prymitywna zabudowa. Na wyróżnienie zasługuje też ufundowany przez rządy Australii i Nowej Zelandii deptak wzdłuż morza zakończony targiem warzywnym i supermarketem. Spacerując wzdłuż portu zobaczyć można dwie malownicze wyspy i zbliżyć się do górującego nad resztą zabudowy i bardzo ekskluzywnego jak na tutejsze warunki Grand Hotel and Casino. Czterogwiazdkowy resort to największa chińska inwestycja na wyspie, chociaż Chińczycy zaznaczają swą obecność prowadząc również większość stołecznych sklepików. Do pełni obrazu brakuje jeszcze tylko górujących nad resztą panoramy gigantycznych wycieczkowych statków, pojawiających się tu na krótko co jakiś czas. Ostatnim typowym widokiem Port Vila są wiecznie tamujące ruch uliczny, miejscowe dzielone ni to trasówki, ni autobusy, które zdecydowanie zasługują na oddzielny akapit.

Transport miejski działa tu na bardzo dziwacznych zasadach. Taksówek jest tylko kilka i są potwornie drogie, prywatnych samochodów też nie ma za wiele, więc miejscowi przemieszczają się głównie minibusami. Działa to w ten sposób- zatrzymujemy busik, mówimy kierowcy gdzie w obrębie stolicy chcemy jechać, kierowca wymyśla sobie jakąś kolejność rozwiezienia pasażerów i wcześniej bądź później dowozi nas do celu. Wysiadając płacimy zawsze tę samą kwotę, niezależnie, czy przejechaliśmy jeden kilometr, czy osiem. Żeby było jeszcze śmieszniej, minibusów jest w stolicy tak wiele, że zawsze znajdą jakiś sposób, żeby się zakorkować, co przy astronomicznych cenach benzyny na wyspie podaje w wątpliwość ekonomiczny sens tego przedsięwzięcia.

Ze stolicy wyjechać można długodystansowym minibusem albo wynajętym autem. Niedługo po przylocie wybraliśmy się minibusem, a następnie promem na Hideaway Island. To taki miejscowy resort otoczony chronioną rafą koralową, niestety bardzo zniszczoną przez śmiercionośny cyklon Pam z 2015 roku. Pod wodą można znaleźć ciekawostkę w postaci podwodnej skrzynki pocztowej.

Spragnieni eksploracji wyspy ruszyliśmy na jednodniową wycieczkę dookoła Efate wynajętym samochodem. Pierwszą napotkaną atrakcją były kroczące drzewa. Są to drzewa wypuszczające gałęzie bezpośrednio w ziemię, przez co stają się one ich korzeniami i umożliwiają drzewu korektę pozycji. Następnie zatrzymaliśmy się w Turtle Bay Marine Conservation, gdzie za niewielką opłatą można nakarmić żółwie papają i zobaczyć kraba palmowego i owocożerne nietoperze. Na miejscu dbają głównie o żółwie, które ucierpiały przez niszczycielskie działanie cyklonu Pam. Wykąpaliśmy się też w słynnym Blue Lagoon, czyli otoczonym dżunglą lazurowym jeziorku będącym mieszaniną słodkiej i słonej wody, gdzie spotkaliśmy kolejnego wisłogona żmijowatego, czyli znanego nam już z Fidżi czarno-białego węża morskiego.

Poza tymi miejscami, zjedliśmy też obiad w rozsądnej cenie w Orovy Beach Restaurant, posiedzieliśmy trochę na plaży i wpadliśmy do szopy hucznie zwanej „Muzeum II Wojny Światowej”, w rzeczywistości będącej wystawą starych, amerykańskich butelek coca-coli. Podczas tej krótkiej wycieczki zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie polecimy na Tannę, nasz pobyt na Vanuatu zupełnie nie będzie kompletny. Bo jak porównać wystawę butelek do aktywnego wulkanu?

Kiedy postanowiliśmy kupić bilety na Tannę jedyną latającą tam regularną linią lotniczą Air Vanuatu, spotkała nas dość przykra niespodzianka, gdyż okazało się, że bilety można nabyć tylko w jedną stronę na interesującą nas datę, natomiast powroty dostępne były jedynie za kilka tygodni. Inni spotkani podróżnicy mówili nam, że samoloty latają praktycznie puste, więc brak możliwości zakupu biletów powrotnych zwaliliśmy na jakiś błąd systemu linii lotniczych i ostatecznie kupiliśmy bilety tylko w jedną stronę na lot o poranku następnego dnia. Bilet powrotny planowaliśmy zakupić w okienku Air Vanuatu na lotnisku. Jakże wielkie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że biletów powrotnych nie ma w sprzedaży dlatego, że kursujący na tym połączeniu samolot wysłany został do Nowej Zelandii, a przez najbliższy czas na trasie latała będzie awionetka. Na którą dodatkowo wszystkie miejsca są już wyprzedane. Opcjami powrotu z wyspy były więc płynący paręnaście godzin statek, lub… AirTaxi, czyli firma oferująca przeloty czarterowe, głownie turystyczne. Po wielu stresach związanych z faktem, że ta firma sprzedaje wolne bilety jedynie na wyloty maksymalnie dzień później, udało nam się wreszcie dogadać powrót z Tanny na Efate. Wróciliśmy szczęśliwie awionetką AirTaxi, a opłata za przelot okazała się niższa niż taryfa Air Vanuatu na tej samej trasie.

Główną atrakcją Wyspy Tanna jest wulkan Mount Yasur- jeden z najbardziej aktywnych wulkanόw na świecie. Wznosi się na wysokość 361 m n.p.m., w wyniku czego nazywany jest najprzystępniejszym aktywnym wulkanem na świecie. Jest aktywny od wiekόw, wybucha często kilka razy w ciągu godziny, a jego erupcje zazwyczaj bezpieczne spadają z powrotem do kaldery. Wulkanu nie da zdobyć się samodzielnie, można zakupić bilet na wieczorne lub poranne wejście. Osobiście polecamy opcję wieczorną- lawę widać znacznie lepiej po ciemku, więc fajnie najpierw nasycić oczy panoramą podczas zachodzącego słońca, a dopiero potem podziwiać erupcje lawy w pełnej krasie. Zanim dane będzie nam jednak obejrzeć ten spektakl natury, bierzemy udział w uroczystej ceremonii, w której miejscowi wykonują tańce, aby prosić o przychylność duchy wulkanu. Rozterki, czy to tradycja, czy ustawka pod turystów szybko umykają nam z głowy, gdy wchodzimy na wulkan. Widok eksplodującej tak blisko lawy pozostaje w człowieku na zawsze.

Na bookingu udało nam się znaleźć bardzo tani nocleg w jednej z wiosek z widokiem na ciągle aktywny wulkan. Dostaliśmy własny domek z prywatną toaletą i prysznicem, a rodzina, u której mieszkaliśmy była przemiła i pomocna w organizacji. Po wyspie woził nas też zorganizowany przez rodzinkę kierowca, który pokonywał swoją terenówką niemal nieprzejezdne drogi. Chińczycy ufundowali mieszkańcom Tanny główną, asfaltową drogę, ale wszystkie wykonane przez miejscowych drogi są w tragicznym stanie. Często też na trasie z lotniska do wioski zatrzymywaliśmy się, aby na przykład wziąć od kogoś kupę kabli i wymienić je u innego człowieka na kapustę. Tutaj każdy ma dużo czasu….

Od kiedy dowiedziałem się, że na Tannie ciągle można spotkać wyznawców kultu cargo, bardzo chciałem odwiedzić chociaż jedną taką wioskę. Kulty te mają jedną wspólną cechę- odizolowane bardzo długo od świata zewnętrznego, jeden z pierwszych kontaktów z białym człowiekiem miały podczas drugiej wojny światowej, gdy Amerykanie wylądowali na wyspie i zaczęli budować tam infrastrukturę lotniczą. Miejscowi zaczęli ich naśladować jak tylko potrafili, sądząc, że budując pasy startowe z liści zapewnią sobie przychylność bogów. Ni-Van uważali, że biali ludzie byli tylko pośrednikami, którzy nie przekazywali im wszystkich zsyłanych z niebios samolotami dobrodziejstw.

Byłem zachwycony, gdy udało mi się namówić naszego kierowcę, abyśmy odwiedzili wioskę Johna Fruma. Historia tego kultu zaczyna się od przybycia niejakiego Johna Fruma, który pojawił się wśród ludzi czyniąc obietnice powszechnego dobrobytu. Według jego przepowiedni, wszyscy biali ludzie mieli opuścić wyspę, zostawiając swoje dobra Ni-Vanom. Aby tak się stało, miejscowa ludność odrzucić musiała wszystkie narzucone przez przyjezdnych dobra, takie jak chrześcijaństwo, praca, pieniądze czy edukacja. Jednakże po poznaniu bliżej żołnierzy wojsk USA zaczęło się coś jeszcze dziwniejszego- miejscowi zaczęli uważać popularne wśród białych postacie takie jak Wuj Sam, Święty Mikołaj i Jan Chrzciciel za mityczne istoty, które obdarują wyspiarzy bogactwem cargo. Do tej pory, w każdy piątek, miejscowi niezmiennie będący zafascynowani armią USA urządzają sobie parady z drewnianymi karabinami. Dla mnie ta historia też zupełnie nie ma sensu, ale najważniejsze, że mieszkańcy wioski wydają się rozumieć, w co wierzą. Dumnie zaprezentowano nam amerykańskie proporczyki, a wódz, będący przy okazji głównym kapłanem zamienił ze mną kilka słów i dał się namówić na wspólne zdjęcie.

Po tych wszystkich emocjach, gdy wróciliśmy na Efate pozostało nam do zrobienia już tylko jedno. Wskoczyliśmy w autobus, a następnie na łódź na położoną niedaleko wysepkę Pele. Tam, po przybiciu do brzegu oświadczyliśmy, że chwielibyśmy spędzić tu kilka nocy. Wprowadziliśmy właściciela opisanego w Lonely Planet domku na plaży w lekkie osłupienie, bo okazało się, że od ponad dwóch miesięcy nie miał żadnych gości. Zostaliśmy tam jednak trzy dni i robiliśmy to, co najlepiej nam wychodzi na takich małych wyspach. Leżeliśmy na plaży, snorkowaliśmy na rafie, oglądaliśmy wyłaniające się z wody po oddech żółwie, czytaliśmy książki i planowaliśmy resztę wyjazdu. Pierwszej nocy dostaliśmy od naszego gospodarza zaproszenie na wspólną degustację kavy, czyli bardzo mocnego napoju przygotowywanego ze świeżych korzeni pieprzu metystynowego. Działanie można opisać jako powodujący rozluźnienie mięśni relaks i stan beztroski przy jednoczesnej jasności umysłu.

Po powrocie z Pele wróciliśmy na jeszcze jedną noc do stolicy, po czym wsiedliśmy w powrotny samolot na Fidżi. Jak zwykle spędziliśmy jedną noc w Bamboo Backpacers, a następnie polecieliśmy do Christchurch z przesiadką w Auckland, rozpoczynając naszą podróż kamperem po Nowej Zelandii…