Liban z rewolucją w tle

Wciśnięty pomiędzy Syrię a Izrael malutki, wielokulturowy Liban zawsze wydawał mi się bardzo ciekawym miejscem do zobaczenia. W mediach mówi się o tym kraju tylko wtedy, kiedy wybucha tam kolejny konflikt, stąd wielkie oczy niektórych znajomych i rodziny, kiedy zdradziliśmy im swoje najbliższe plany podróżnicze. Po zakończonym wyjeździe mogę z całą pewnością stwierdzić, że sytuacja opisywana przez media jak zwykle nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, Liban jest bardzo bezpieczny, a rewolucja w tym kraju powinna być przykładem dla wszystkich.

Liban jest krajem niezwykłym z kilku powodów. Po pierwsze, to najstarsza demokracja na bliskim wschodzie. Po drugie, obszar tego kraju równa się mniej więcej jednej trzeciej obszaru województwa mazowieckiego, a żyją tutaj, budując kruchy pokój obok siebie: szyici, sunnici, alawici, druzowie, maronici, prawosławni, melchici, protestanci, katolicy i wyznawcy kościoła ormiańskiego. Od niepodległości w 1943 roku więcej było tu wojen i konfliktów, niż spokojnych dni. Ponadto konstytucja tego kraju zakłada, że stanowiska państwowe i rządowe obsadzane są według klucza wyznaniowego: prezydent – chrześcijanin maronita, premier – muzułmanin sunnita, przewodniczący parlamentu – muzułmanin szyita, równy podział tek ministerialnych, wyższych stanowisk w administracji państwowej oraz miejsc w parlamencie między przedstawicieli ludności muzułmańskiej i chrześcijańskiej. Ponadto, łatwiej można zauważyć tutaj kobiety w strojach europejskich niż konserwatywnych, a podczas imprez alkohol leje się strumieniami. Te wszystkie elementy składają się na obraz naprawdę wyjątkowego bliskowschodniego państwa.

Do Bejrutu dostaliśmy się bezpośrednim połączeniem z Warszawy na pokładzie naszego narodowego przewoźnika. Muszę przyznać, że często słyszałem opinie o tym jak bardzo LOT odstaje poziomem od innych linii lotniczych. Ja osobiście nie widzę różnicy między wyszydzanym LOTem a ubóstwianą Lufthansą, Po przyjemnie przespanym locie wylądowaliśmy późno w nocy w stolicy Libanu, wynajęliśmy samochód i udaliśmy się do naszego hotelu.

Następnego dnia po pysznym śniadaniu wyruszyliśmy się na zwiedzanie stolicy Libanu. Zaczęliśmy od Pigeons Rock, wystających z wód Morza Śródziemnego imponujących skał, będących też wizytówką miasta. Następnie odbyliśmy długi spacer promenadą w kierunku starówki. Do historycznego centrum Bejrutu dało się dojść tylko jedną ulicą, gdyż to właśnie tam odbywają się wszystkie protesty, więc policja i wojsko przezornie „odcięły” inne wejścia do centrum, aby ułatwić sobie kontrolę nad sytuacją.

A o co w ogóle chodzi z tymi protestami? Wszystko zaczęło się w październiku, kiedy rząd nałożył nowe podatki, między innymi na komunikator WhatsApp. Ta inicjatywa rządzących przelała wśród obywateli szalę goryczy. Do pierwszych protestujących dołączali kolejni, z nowymi zarzutami wobec rządu. Główne powody wściekłości prostujących to kolejno: brak regularnego wywozu śmieci, niskie zarobki, korupcja wśród władz, braki w dostawach prądu i wody, płonące lasy, brak prawa kobiet do przekazywania obywatelstwa dzieciom z mieszanych małżeństw, ale przede wszystkim zupełny brak koncepcji rządu na rozwój gospodarczy, bowiem dług publiczny wynosi już 150% PKB Libanu.

Same demonstracje odbywały się w niezwykle pokojowy sposób. Dla osoby zupełnie niezorientowanej w libańskiej rzeczywistości politycznej zawalony demonstrantami główny plac miasta mógłby się wydawać wielką imprezą. Ktoś sprzedaje jedzenie, kto inny libańskie flagi, głośno gra muzyka, wszyscy się uśmiechają i nigdzie nie widać minimalnych nawet oznak przemocy. Serdecznie radzę każdemu zainteresowanemu porównać sobie jak przebiegała rewolucja w Libanie względem zamieszek, jakie we Francji uczyniły niesławne „Żółte kamizelki”. Tym się różnią Libańczycy od swoich kolonizatorów, że kiedy rząd wyczynia im krzywdę zbierają się na pokojowych manifestacjach, a nie podpalają losowe samochody i rozbijają mniej przypadkowe sklepowe witryny…

Co poza obserwowaniem prostujących i plażowaniem można jeszcze robić w Bejrucie? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta: jeść. Kuchnia libańska to jedna z bardziej aromatycznych kuchni świata. Ta bliskowschodnia kuchnia bazuje przede wszystkim na ziołach, jagnięcinie i aromatycznych sosach. W restauracjach libańskich posiłki opierają się przede wszystkim na przystawkach. Tradycyjny obiad powinien składać się z kilkunastu zimnych i ciepłych przystawek podawanych równocześnie, co bardzo przypomina cypryjską koncepcję Meze. Do przystawek serwowane są chlebek libański czy placki. Fani hummusu, falafeli też powinni być zadowoleni, a nam udało się nawet zjeść w barze Barbar najlepszego na świecie kebaba zdaniem telewizji CNN.

Po wyczerpaniu atrakcji, jakie oferowała nam stolica, ruszyliśmy na podbój interioru. Pierwszego dni pojechaliśmy do antycznych ruin w Byblos. Ruiny świątyni Baalat Gubal mają już prawie pięć tysięcy lat, a słowo „Biblia” prawdopodobnie pochodzi od nazwy miasta Byblos, chociaż trzeba przyznać, że słowo „byblos” oznacza też po grecku papirus. Następnie trafiliśmy do Jeita Grotto, cudownej, piętrowej jaskini, gdzie niestety obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć. Libańczycy są bardzo dumni w powodu tej groty, chcieli nawet włączyć ją w poczet nowych cudów świata, w tym celu przygotowując ciekawą infrastrukturę turystyczną. Parkujemy przy grocie, kupujemy bilet, następnie wjeżdżamy na górę kolejką linową, zwiedzamy na piechotę górny poziom jaskiń, zjeżdżamy w dół „ciuchcią” i zwiedzamy dolny poziom jaskiń z łódki, Ciężko oprzeć się wrażeniu, że kolejka linowa i ciuchcia dodane zostały trochę na wyrost, jednak same jaskinie robią kolosalne wrażenie.

Następnego dnia pokonaliśmy nieco większą trasę, wyjeżdżając w góry Antyliban w celu zwiedzenia Lasu Bożych Cedrów. Cedry są tak ważne dla Libańczyków, że aż umieścili je w swoje fladze. Nie oszukujmy się, cedry to nie sekwoje, więc ciężko się nimi szczególnie zachwycić, jednak fajnie zobaczyć, z jaką dumą o swoich narodowych drzewach wypowiadają się sami Libańczycy. Nie zajechalibyśmy też do Lasu Bożych Cedrów gdyby nie fakt, że były one niejako po drodze do chyba największej libańskiej atrakcji, a więc ruin w Baalbek.

Baalbek znajduje się na terenach rządzonych przez Hezbollach, czyli dość radykalną w swoich poglądach „Partię Boga”. Nie ma jednak powodów do zmartwień, ciężko mi sobie wyobrazić, że odwiedzającemu te rejony turyście miałoby się przydarzyć coś złego. Miejscowy handlarz przed samą świątynią zaproponował nam zakup koszulki z wizerunkiem Hezbollachu, ale gdy okazało się że w „Partii Boga” nie ma raczej bojowników noszących mój rozmiar nie zniechęcił się i próbował sprzedać mi szalik. Od tej chwili mimowolnie zmieniło mi się podejście do tej „krwiożerczej” organizacji.

Baalbek zaś samo w sobie jest jednym z największych do tej pory zachowanych kompleksów rzymskich świątyń. Ogrom Świątyni Bachusa pozostawia po sobie piorunujące wrażenie, i zdecydowanie jest to miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić podczas podróży po Libanie.

Podsumowując, Liban to ciekawy kraj z pyszną kuchnią, obecnie lekko zapominamy przez masową turystykę. Nic w tym dziwnego, inne kraje regionu oferują znacznie niższe ceny i o wiele więcej atrakcji. Liban pozostaje więc krajem dla podróżniczych koneserów i ta tendencja zapewne szybko się nie zmieni, jednak jeśli widziałeś już Jordanię, Maroko czy Tunezję i szukasz czegoś nowego, to nie zastanawiaj się ani chwili. Do Libanu spokojnie można przyjechać na przydłużony weekend, a miejscowi naprawdę docenią, że pomimo negatywnego PR-u ich ojczyzny na świecie zechciałeś odwiedzić ich kraj.