Peru cz. 3 – costa, czyli wybrzeże

Po pobycie w peruwiańskiej dżungli i górach przeszedł czas na podróż po ostatniej części kraju, czyli po wybrzeżu. Przelot z Cusco do Limy to wyjątkowo tanie, szybkie i komfortowe rozwiązanie, aż dziw bierze, że przez chwilę rozważaliśmy kosztująca prawie tyle samo parunastogodzinną podróż z serca Andów do stolicy autobusem. Po przylocie do Limy postawiliśmy na wynajem samochodu i podróżując słynną Panamericaną dotarliśmy do kilku naprawdę niezwykłych miejsc.

Pacyficzne wybrzeże Peru zdecydowanie odbiega swoim wyglądem od powszechnego wyobrażenia o pocztówkowych plażach Ameryki Południowej. Winę za taki stan rzeczy ponosi pacyficzny prąd Humboldta. Ten życiodajny dla okolicznych wód oceanicznych zimny prąd morski z jednej strony sprawia, że wody Peru pełne są ryb i ptactwa, jednak z drugiej strony jego działanie na ląd powoduje pustynnienie wybrzeża. Stąd też nie ma się co za bardzo nastawiać na leniwe plażowanie w Peru, jednak okolice wybrzeża zapewniają masę ciekawych, przyrodniczo-kulturowych atrakcji.

Tak jak pisałem w pierwszym wpisie o podróży do Peru, pobyt w tym kraju rozpoczęliśmy od kilkudniowego chillu w stolicy. Tak jak większość nowo przybyłych do Limy nocleg zarezerwowaliśmy w turystyczno-biznesowej dzielnicy Miraflores. Mimo zdecydowanie najwyższych cen usług turystycznych w kraju bardzo polecam tę dzielnicę, gdyż jest tu bezpiecznie, mamy pod ręką masę świetnych restauracji, a i ciężko o nudę. W sercu dzielnicy znajduje się park Kennedy’ego, gdzie zawsze przesiaduje masa ludzi i regularnie dokarmianych bezdomnych kotów. Polecam też spacer nad położone nad wzburzonym oceanem klify. Z uwagi na prąd Humboldta, w Limie prawie zawsze jest mgła albo mżawka, przez co wszystko dookoła wydaje się szare. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale klimat tego miasta jest wyjątkowy i niepodorabialny.

Odwiedziliśmy też centrum historyczne Limy, ale szczerze Miraflores podobało nam się dużo bardziej. Nie żeby było brzydko albo nieciekawie, ale mam taką teorię, że jeśli widziałeś w życiu jedno postkolonialne hiszpańskie Centro Histórico, to widziałeś wszystkie. Deja vu z meksykańskiego Zócalo gwarantowane. Nie zniechęcam jednak do odwiedzin w tym miejscu, wręcz przeciwnie, zabytkowe budynki są w bardzo dobrym stanie, ceny jedzenia są tu znacznie niższe niż na Miraflores, a Gosi udało się sfotografować przelatującego kolibra.

Nie każdy zdaje sobie też sprawę z tego, jak fantastyczna i zróżnicowana jest kuchnia peruwiańska. Podobnie jak społeczeństwo, kuchnia to miks wpływów europejskich, chińskich i oczywiście rdzennych mieszkańców kraju. Na stołach królują ryby, owoce morza, wołowina i drób. No i oczywiście ryż, warzywa i owoce, których część może wydawać nam się egzotyczna, ale wiele z nich jest bardzo swojskich, w końcu Peru to ojczyzna ziemniaka. Uprawia się tu kilka tysięcy odmian tego cudownego warzywa. Co do samych posiłków, to serdecznie namawiam wszystkich do spróbowania dania zwanego Lomo saltado, czyli smażonych w woku pasków wołowiny, warzyw i ziemniaków podawanych z ryżem. Warto skosztować też ceviche, czyli surowej ryby marynowanej w soku z limonki i chilli z dodatkiem czosnku i cebuli. Polecam też steki pod każdą postacią, pyszne peruwiańskie kanapki z wołowiną i różne wariacje na temat kuchni chińskiej. Wśród drinków króluje pisco sour- peruwiański koktajl na bazie miejscowego trunku pisco, soku z limonki, białek jaj kurzych i gorzkiego likieru angostura. Podoba mi się też podejście Peruwiańczyków do hasła „happy hour”, które oznacza tu po prostu zniżkę na drinki, nie mającą niczego wspólnego z aktualną godziną 😉

Po przylocie z Cusco od razu na lotnisku wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy do położonego 250 kilometrów na południe Pisco i parku narodowego Paracas. Mimo że Panamericana na tym odcinku przez większość czasu ma dwa pasy ruchu w jedną stronę, to jazda nie jest zbyt przyjemna. Peru to zdecydowanie jeden z najgorszych krajów, po których miałem okazję jeździć. Peruwiańczycy po prostu prowadzą samochód tak, jakby byli jedynymi uczestnikami ruchu drogowego. Nie obowiązują żadne zasady (poza tą, że większy ma pierwszeństwo), nikt nie zabroni autobusowi wlec się lewym pasem autostrady, a miejscowi kierowcy zawsze znajdą szansę żeby wyprzedzić kogoś bez żadnej widoczności. I jak jeszcze tę jazdę po drogach międzymiastowych da się jakoś ogarnąć, tak w miastach, gdy do ruchu dołączają jeszcze nieustraszeni kierowcy tuk-tuków, panuje już totalny chaos. Ludzie narzekają na jazdę w krajach arabskich, ale tam kierowcy mimo wszystko jakoś się wyczuwają, w Peru na drogach dominuje styl jazdy prawdziwego macho. Ponadto, jazda pod wpływem jest tu równie popularna, co w Związku Radzieckim. Poważnie, jeśli akurat czytasz ten tekst i zastawiasz się czy warto wynająć auto w Peru, to postaw na autobus.

Pisco to niewielkie nadmorskie miasteczko, w którym życie płynie bardzo leniwie. Mieszkańcy, jak sama nazwa wskazuje, przypisują sobie wynalezienie narodowego drinka Peru. Spacerując po bulwarze Pisco poza sezonem pierwszy raz od czasu przyjazdu do tego kraju czuliśmy się praktycznie niewidzialni. Nikt nas nie zaczepiał żeby jako białasom zaproponować nam swoje usługi, mieszkańcy zwyczajnie zajęci byli swoimi sprawami, co było bardzo miłą odmianą po mieszkaniu przy głównym placu w Cusco. Miasteczko posłużyło nam jako baza wypadowa do parku Paracas i na wyspy Ballestas. Paracas to duży park krajobrazowy, słynący z malowniczych klifów, który najłatwiej zwiedzić wynajętym samochodem. Gosia wypatrzyła też na słonym jeziorze jednego flaminga 😉 Z kolei na wyspy Ballestas dostać się można jedynie przy pomocy wycieczki zorganizowanej. Kupujemy bilet na krótki rejs na wyspy słynące z gigantycznych zasobów doskonałego nawozu, jakim jest ptasie guano. Złośliwi nazywają te wysepki mianem „Galapagos dla ubogich”, jednak nam rejs bardzo się podobał. Widzieliśmy pingwiny, słonie morskie i miliony ptaków. Poważnie, chyba nigdy wcześniej nie widziałem takiej ilości ptactwa jednocześnie.

Na jednym ze zdjęć widoczny jest też pewien przypominający ukraiński herb geoglif, stworzony przez kulturę Paracas, prawdopodobnie ułatwiający nawigację ówczesnym żeglarzom. Kultura Paracas istniała w latach 800 p.n.e do 100 n.e. Czemu o tym piszę? Bowiem następnie pojechaliśmy zobaczyć słynne rysunki z Nazca. Kultura Nazca istniała w latach 300 p.n.e do 900 n.e. Geoglif z Paracas od rysunków z Nazca dzieli jedynie lekko ponad 200 kilometrów. Wydaje mi się, że te dwa fakty dowodzą tego, że autorzy słynnych rysunków z Nazca musieli inspirować się pozostałościami po kulturze niedalekich sąsiadów.

Rysunki z Nazca to przypominający zwierzęta bądź rośliny skomplikowany system linii. Rysunki sporządzono, usuwając z powierzchni czerwony żwir i odsłaniając jaśniejszą, żółtobiałą glebę. W ten sposób na ciemnym tle uwidoczniły się wyraźne linie. Ryty mają średnio 20 centymetrów głębokości i około metra szerokości. Indianie prawdopodobnie najpierw projektowali potężny kształt, którego nie byli w stanie ogarnąć wzrokiem, a potem przenosili kawałek po kawałku w ściśle określone miejsce. Samo przeznaczenie tych rysunków jest wielką, nierozwiązaną jeszcze tajemnicą. Linie obserwować można albo ze specjalnej platformy widokowej, albo z pokładu małego widokowego samolotu. Zdecydowaliśmy się na obie opcje, a z samolotu skorzystaliśmy dzięki uprzejmości firmy Nazca Trips. Przesympatyczny Raul najpierw oprowadził nas po okolicy, pokazując nam skomplikowany system akweduktów kultury Nazca, a następnie załatwił nam najlepsze miejsca w samolocie 😉 Lot odbywamy wczesnym rankiem, czas przelotu to około pół godziny, ale dla słabszych żołądków może to być wyzwanie, stąd wszyscy uprzedzają, żeby na lotnisku stawić się na czczo. Figury widziane z powietrza zrobiły na nas kolosalne wrażenie. Od czasu wizyty w Nazca przeczytałem sporo informacji na temat tych tajemniczych rysunków i zapoznałem się z wieloma, często wykluczającymi się teoriami. Jedno jednak jest pewne: podziwiając rysunki z Nazca z samolotu, robimy dokładnie to, co ponad tysiąc lat temu wymyśli sobie ich twórcy…

Naszym ostatnim przystankiem w Peru była przepiękna oaza na pustyni- Huacachina. Znajdująca się tu malutka osada jest doskonałym punktem wypadowym na wycieczki na pustynię. Najpopularniejsze są niedrogie przejażdżki pojazdami typu buggy, które jak szalone z wielką prędkością zjeżdżają i podjeżdżają na gigantyczne wydmy. Dla odważnych jest też opcja sandboardingu, czyli zjazdu z tych prawie pionowych wydm na desce. Bardzo fajna zabawa, serdecznie polecamy 😉

Po pobycie w Huacachinie przyszedł czas na podróż do Limy, a następnie męczący powrót do kraju. Pora więc na podsumowanie naszej miesięcznej podróży. Mało który kraj może równać się z Peru pod względem różnorodności. Jest tu wszystko: ocean, pustynie, dżungla, góry, prekolumbijskie zabytki, kolonialna zabudowa, fantastyczna kuchnia i niezwykli ludzie. Szkoda tylko, że tak późno odkryliśmy ten kraj, ale jeszcze na pewno tu wrócimy, nie widzieliśmy przecież choćby Arequipy ani kanionu Colca. Nie pozostaje mi nic innego jak napisać: ¡hasta luego, Peru!

Link do firmy Nazca Trips: http://www.nazcatrips.com/eng/index.html

Mail do Raula: [email protected]