w 70 dni dookoła świata – Kanada

Podróż dookoła świata od zawsze była naszym największym marzeniem podróżniczym. Z racji tego, że niedawno zmieniliśmy stan cywilny wreszcie pojawiła się odpowiednia sposobność do takiej wyprawy. Nie będę nikogo oszukiwał- organizacja takiej podróży to straszliwa mordęga. Nie skłamię, jeśli napiszę, że na samo ogarnianie najtańszych i najefektywniejszych połączeń lotniczych poświęciliśmy ponad 100 godzin, od czasu do czasu rozgrzewając serwery Skyscannera do czerwoności. Sporym wyzwaniem okazało się ominięcie terytorium USA- pomijając kłopotliwą wizę, nie miałem ochoty wspierać finansowo reżimu „światowych strażników demokracji”. Ostatecznie postawiliśmy na eksplorację najdalej oddalonych od Polski miejsc- czyli państw regionu południowego Pacyfiku, łącznie z naszymi antypodami, czyli Nową Zelandią. Na całą podróż przeznaczyliśmy 70 dni, czyli o 10 mniej, niż zajęło to Fileasowi Foggowi, bohaterowi jednej z moich ulubionych lektur dzieciństwa, książki Juliusza Verne „W 80 dni dookoła świata”. Ale po kolei…

Ostatecznie trasa prezentowała się następująco- rozpocząć podróż mieliśmy w znanym i bardzo lubianym przez brzydszą część naszego związku holenderskim Eindhoven, następnie wybraliśmy się do Toronto podziwiać Niagarę, a potem do Vancouver. W drodze przez Pacyfik udało się zorganizować przyjemną, 24-godzinną przesiadkę w Tokio, by następnie odwiedzić Singapur. Stamtąd wybraliśmy się na Fidżi, potem na jeszcze bardziej egzotyczne Vanuatu, skąd polecieć mieliśmy na Południową Wyspę Nowej Zelandii, z krótką przesiadką w Auckland. Następnie w planach było głaskanie koali w Melbourne, skąd udać się mieliśmy do Myanmar (dawniej Birma). Potem polecieć na malezyjską część wyspy Borneo, a następnie do Indonezji, by wrócić z Dżakarty do Warszawy, przy okazji łapiąc się na bezwizową, dobową przesiadkę w Pekinie. W sumie 23 loty. Wpis ten piszę z wyspy Pele na Vanuatu, z pełną świadomością, że trzeba będzie dokupić jeszcze jakieś lokalne połączenia lotnicze w Indonezji. W każdym z tych miejsc spędzamy około tygodnia, czasem 10 dni, a w Nowej Zelandii dwa tygodnie. Tyle tytułem przydługiego wstępu, pozwólcie, że przejdę teraz do opisywania poszczególnych miejsc.

 

HOLANDIA


Z Gdańska Wizzairem polecieliśmy do Eindhoven… Miasta wielkości naszego rodzimego Elbląga, posiadającego podobny, wielkomiejski klimat. Miasteczko ma jednak też swoje plusy- niedaleko od  dworca autobusowego znajduje się coffeeshop Pink, gdzie można zaopatrzyć się w lokalne specjały (polecam smaczne ciastka) i spokojnie iść odpocząć do pobliskiego parku. Dla chętnych innych atrakcji miasto oferuje jeszcze stadion klubu piłkarskiego PSV. Desperaci mogą zwiedzić fabrykę Phillipsa. Wieczorem Flixbusem pojechaliśmy do Amsterdamu, przespaliśmy się w drogim i brzydkim hotelu, skąd następnego dnia rano linią Jet Airways polecieliśmy do Toronto.

 

KANADA


Jak można w sumie było się spodziewać, hinduskie linie zgubiły nasz bagaż. Nie od dziś wiadomo, że słowo „jakość” jest nieprzetłumaczalne na hindi. Ale jak to mówią: pierwsze koty za płoty, nie było tak źle, bagaż miał dotrzeć do hotelu następnego dnia. Szkoda tylko, że pierwsze 3 dni podróży poślubnej miałem spędzić w tych samych gaciach.

Niezrażeni takim obrotem spraw udaliśmy się do miejscowej wypożyczalni samochodów i pojechaliśmy do oddalonej o niewiele ponad 100km miejscowości Niagara Falls. Pierwsza ciekawostka- w Kanadzie istnieją pasy szybkiego ruchu dla aut posiadających co najmniej dwóch pasażerów na pokładzie. To nie żart. Wszyscy stoją w ogromnym korku, a my mknęliśmy sobie po pasie obok. Podobne przepisy zostały wprowadzone w indonezyjskiej Dżakarcie, więc miejscowi  bezrobotni znaleźli sobie możliwość dorobienia jeżdżąc samochodem w tę i z powrotem po uprzywilejowanych pasach. W Kanadzie nikt nie wpadł na taki pomysł, być może brakuje im kreatywnych ludzi albo bezrobotnych. Po wizycie w lokalnym Wallmarcie stwierdzam jednak, że problemem pewnie jednak jest rzeczona kreatywność, bo white trashów tam zdecydowanie nie brakuje.  Odwiedzający ten kraj fani serialu Chłopaki z Baraków na pewno będą zachwyceni.

   

Do Niagara Falls dotarliśmy akurat przed zmierzchem, jednak to nie zachodzące nad potężnym wodospadem słońce zrobiło na mnie największe wrażenie, a główna ulica miasteczka. Czego tam nie było! Burger King z wielką, wystająca z budynku sylwetką Potwora Frankensteina, jakieś dinozaury, King Kong, wszechobecne neony… W życiu nie widziałem takiego kiczu. I mam nadzieję, że szybko nie zobaczę. Z racji bliskiej odległości do USA miasteczko to takie kanadyjskie Las Vegas, przyciągające Amerykanów tym, co widocznie ci lubią najbardziej. Przed upragnionym odpoczynkiem w hotelu zajechaliśmy jeszcze do sklepu, kupić szczotki i pastę do zębów, gdzie na własnej skórze przekonaliśmy się o irracjonalności miejscowego systemu cen- mianowicie ceny podane są w dolarach amerykańskich bez podatku, a płaci się w dolarach kanadyjskich z podatkiem. Gdzie tu sens, gdzie logika?

Następnego dnia z racji jet laga wstaliśmy wcześnie rano i udaliśmy się na rejs stateczkiem po rzece przy wodospadach. Muszę przyznać, że prawdziwą moc wodospadów poczuć można dopiero podpływając do nich bardzo blisko. Oczywiście Niagara nie umywa się do Iguazu, ale wrażenie było bardzo fajne. Po zwiedzeniu Niagara Falls ponownie jadąc uprzywilejowanym pasem ominęliśmy korki i dotarliśmy do centrum Toronto, gdzie trochę pokręciliśmy się po mieście i wykupiliśmy rejsik na jedną z okolicznych wysp, głównie w celu zobaczenia całkiem imponującej panoramy miasta.

 

W Toronto jest też cała masa Hindusów, w tym cała obsługa naszego hotelu. Wspominam o tym fakcie dlatego, że wiedząc, że nasz zaginiony bagaż wystawiony był na moje nazwisko, a rezerwacja hotelu na nazwisko Gosi, przezornie zadzwoniliśmy do hotelu z informacją jaki jest stan rzeczy i z prośbą, aby mimo to byli łaskawi odebrać naszą zgubę. Niestety, spotkała nas przykra niespodzianka- hotel zapomniał o naszej prośbie i nie odebrał bagażu, a po przyjeździe na lotnisko dowiedzieliśmy się, że biuro Jet Airways jest już zamknięte,  co więcej na infolinii oczywiście nikt nic nie wiedział. Z racji tego, że lot do Vancouver odbyć się miał kolejnego dnia wcześnie rano, stanęliśmy przed widmem podróży poślubnej bez większego plecaka. Z opresji wyciągnął nas jakiś miły pan bagażowy, który zagadany wziął klucz, i łamiąc pewnie wszystkie procedury bezpieczeństwa zaprowadził nas do biura Jet Airways, skąd po pokwitowaniu odbioru bagażu na jakiejś serwetce odebraliśmy drogocenny plecak pełen świeżej bielizny. Następnego dnia rano okazało się jeszcze, że nasz samolot do Vancouver opóźniony jest o 5 godzin. Ale cóż, w końcu udało nam się wydostać z Ontario…

Vancouver, największe miasto stanu Kolumbia Brytyjska zrobiło na nas zupełnie inne wrażenie. Z lotniska do wypożyczalni samochodów podwiózł nas pewien w sztok pijany jegomość. Gdy dowiedział się, że jesteśmy w podróży poślubnej zaproponował Gosi urodzenie co najmniej 13 dzieci, z racji tego, że białych ludzi jest coraz mniej, a Azjatów coraz więcej. W tej krótkiej dyskusji ziomek obrócił w pył wszystkie stereotypy o tolerancyjnym społeczeństwie Kanady. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, opowiedział nam o swoim polskim dziadku, a następnie wszedł z nami do wypożyczalni aut. Poinformował sprzedawcę, że jesteśmy w podróży poślubnej i że jesteśmy z Polski, a on również czuje się Polakiem, dlatego domagał się dla nas fajnego auta. W ten sposób zamiast najtańszego pojazdu w ofercie otrzymaliśmy Dodge Challengera. Nigdy nie interesowałem się motoryzacją, ale muszę przyznać, że prowadzenie takiego auta to była czysta przyjemność.

 

Vancouver w przeciwieństwie do Toronto to bardzo ładne i funkcjonalne miasto. Główną atrakcją jest niewątpliwe Park Stanleya, większy od nowojorskiego Central Parku namorzynowy las, pełen odpoczywających spacerowiczów. Głośnym ostatnio tematem są też sklepy z marihuaną, gdzie aby kupić najlepsze odmiany Sativy i Inidci wystarczy okazać prawo jazdy i wypełnić krótki kwestionariusz. W zasadzie po 17.10.2018 nie trzeba nawet wypełniać żadnych kwestionariuszy, gdyż tego dnia marihuana stała się legalna w całym kraju, czemu towarzyszyły ogromnie emocjonalne reakcje ludzi, zwłaszcza z pokolenia Woodstock.

foczki

 

lwy morskie

upragniona płetwa wieloryba

Wiadomo oczywiście, że nie pojechaliśmy do Kanady zwiedzać miast, wiec szybko przenieśmy się na północ, do górskiej miejscowości Whistler, która gościła sportowców podczas olimpiady w Vancouver. Jest to też doskonała baza wypadowa do okolicznych trekkingów- Garibaldi Provincial Park i Joffre Lakes Provincial Park.  Mieliśmy możliwość zwiedzania parków w pięknej pogodzie, co zaowocowało naprawdę cudownymi widokami. Niestety, mimo wszechobecnych ostrzeżeń, nigdzie nie udało nam się zaobserwować niedźwiedzi. Za to dzięki uprzejmości firmy Vancouver Whale Watch mięliśmy okazję wybrać się na całodniowy rejs po wybrzeżu w poszukiwaniu waleni, gdzie udało nam się zaobserwować rodzinę humbaków. Nie ukrywam, że od zawsze było to moje wielkie marzenie, a ujrzenie majestatycznej płetwy gigantycznego ssaka wynurzającej się z oceanu naprawdę robi fenomenalne wrażenie i zostaje w człowieku na zawsze.

wioska olimpijska w Whistler

Joffre Lake

   

   

Garibaldi Provincial Park

nasza kanadyjska Kia Picanto

 

Po 5 dniach spędzonych na chodzeniu po parkach i oglądaniu pięknych widoków ruszyliśmy transpacyficznym lotem do znacznie mniej przyjaznego wielorybom kraju, a mianowicie Japonii…