w 70 dni dookoła świata- nowoczesne metropolie Tokio i Singapur

Nasza przesiadka w Tokio trwała ledwo 24 godziny, więc ciężko wygłaszać jakieś większe osady, ale… chyba nie polubiłem Japonii. Serio, to zbyt dziwaczny kraj jak na mój gust. Wszyscy ludzie zachowują się jakby cierpieli na lekką postać zespołu Aspergera, wcinają glony i podają słoną herbatę. Poza tym powiedzenie komuś „nie wiem” jest poważnym towarzyskim nietaktem, w przeciwieństwie do oglądania porno-komiksów w metrze. Dziwny to kraj, a spędzona w nim doba przypominała psychodeliczny trip, ale po kolei…


Na lotnisko Tokio Narita dotarliśmy z Vancouver super-eksluzywnym liniami Air Nippon, po drodze przekraczając linię zmiany daty. Jak już kiedyś wspominałem, nie widzę zbytnio różnic między liniami lotniczymi – bardziej niż jakość posiłków, ilość uśmiechów stewardess czy wybór rozrywki pokładowej liczy się dla mnie wielkość fotela i miejsce na nogi. Fajnie też, jak dają darmowy alkohol- dwa piwka i przesypiam cały lot. Na wyposażeniu floty Air Nippon, ponoć drugiej najlepszej linii lotniczej świata wg rankingu Skytrax, jest jeden fajny gadżet- podstawka pod stopy pod fotelem. Można się odrobinkę wygodniej położyć. Czy dopłacałbym za taki luksus względem innych linii? Absolutnie nie.
Co trzeba Japończykom przyznać, to wszystkie procedury związane z przybyciem do ich kraju idą wyjątkowo sprawnie, a obsługa lotniska jest bardzo mila. Z Narity do centrum Tokio jest spory kawałek drogi, który najlepiej przejechać metrem. Stacje metra są całkiem nieźle oznaczone, kupowanie biletów nie aż tak bardzo skomplikowane (my zdecydowaliśmy się na całodniowy karnet), ale za bilet zapłacić można jedynie gotówką. Pierwsze zaskoczenie- wydawać by się mogło, że w tak technologicznie rozwiniętym miejscu kartą płacić będzie można wszędzie, ale niestety mieszkańcy kraju kwitnącej wiśni zdecydowanie preferują swoje monetki z dziurkami.

wspomniane miejsce z automatami do gry

  

W każdym razie udało nam się dotrzeć do Tokio Metropolitan Government Building, wjechać na wieżę widokową i obejrzeć panoramę miasta. Pokuszę się o stwierdzenie, że Tokio wygląda jak futurystyczne miasto, ale to taka futurystyczna wizja z lat 80. Infrastruktura czy wieżowce nie umywają się do na przykład Singapuru, który opiszę w dalszej części tekstu. Wracając do tematu, urządziliśmy sobie nocny spacer po dzielnicy Shinjuku, znanej z liczby neonów i innych dziwactw. Zaszliśmy nawet do jakiegoś salonu z automatami, który ewidentnie wrył mi się w pamięć jako jedno z najdziwniejszych miejsc, jakie w życiu odwiedziłem. Biznesmeni czy staruszki wpatrują się w migające ekrany i grają w dziwaczne gry, wszystko świeci milionem kolorów i wydaje z siebie przedziwne dźwięki. Klimat jak wyjęty żywcem z „Miedzy Słowami” Sofii Copolii. Po drodze za namowa Gosi dałem sushi jeszcze jedną, ostanią szansę i oficjalnie mogę powiedzieć, że mi nie smakuje.

zdjęcie nie oddaje wystarczająco wyglądu hotelu

  

Mając już dość wrażeń jak na jeden dzień i odczuwając trudy długiego przelotu, udaliśmy się spać do naszego hotelu. Żeby przypadkiem nie było zbyt normalnie, na hotel wybraliśmy sobie „hotel miłości”. Chyba można było go wynająć na godziny (ciężko mi mieć pewność, bo nikt z obsługi nie mówił po angielsku), w każdym razie my rezerwacji dokonaliśmy przez booking, wiec wszystko było ok. W lobby istniala możliwość bezpłatnego wypożyczenia różnego rodzaju erotycznych przebrań, jednak w związku z faktem, że nie mieli w kolekcji stroju Pickachu w moim rozmiarze musieliśmy niestety obejść się smakiem. Muszę przyznać, że w tak dziwacznym pokoju hotelowym jeszcze nie mieliśmy przyjemności spać, wyróżniały się nie tylko ukochane przez Piotrka Żyłę skomplikowane japońskie toalety, ale tez sprzęt do karaoke i telewizor zamontowany w wannie. Łóżko na szczęście nie miało wbudowanych żadnych gadżetów, więc bez problemu zasnęliśmy.
Po wstaniu w planach mieliśmy zwiedzenie świątyni Senso-ji wraz z okolicami, a następnie przejazd pociągiem na oddalone od miasta o około godzinę jazdy pociągiem lotnisko Tokio Haneda.

Tego dnia zdarzył się jakiś wypadek kolejowy na jednej ze stacji, co spowodowało spore poruszenie wśród miejscowych. Postanowiliśmy więc udać się do informacji turystycznej wypytać o to opóźnienie i dowiedzieć się, co teraz mamy zrobić, jednak niezbyt rozgarnięta pracownica zupełnie nie była w stanie udzielić nam żadnej informacji, wobec czego uśmiechała się głupio, przerzucała jakieś kartki i czekała, aż sami podejmiemy decyzje o tym, żeby sobie pójść. Na tym właśnie polega upierdliwość japońskiej mentalności związanej z „utrata twarzy”. Po tym jak dotarliśmy na lotnisko okazało się, że całe to zamieszanie związane z opóźnieniem pociągu spowodowała dosłownie jedna minuta opóźnienia. Na szczęście samolot do Singapuru odleciał na czas bez żadnych komplikacji.

   

niestety większośc zjedzona przed zrobieniem zdjęcia

W Singapurze spędzimy cztery dni. Od razu zaznaczę, że było to o dwa za dużo. Nie chcę być źle zrozumiany- Singapur to fascynujące państwo-miasto, ale jeśli ktoś nie jest wielkim fanem nowoczesnej architektury, to może się tam w cztery dni lekko wynudzić. Mi osobiście w Singapurze zdecydowanie najbardziej podobały się Gardens by the Bay położone niedaleko zatoki i głównej dzielnicy biznesowej. W ogrodach zaś najbardziej przypadły mi do gustu mega-drzewa, czyli konstrukcje w kształcie drzew, porośnięte różnego rodzaju roślinami, podświetlane wieczorami na fantazyjne kolory podczas pokazów świateł. Poza tym trzeba przyznać, że nowoczesne wieżowce Singapuru robią olbrzymie wrażenie, nigdy nie bylem w tak czystej i nowoczesnej metropolii.

   

Pedantyczna czystość ma jednak swoją cenę- i w wypadku tego miasta-panstwa są nią różnego rodzaju idiotyczne z perspektywy człowieka myślącego zakazy. Dla przykladu, zakazane jest jedzenie i picie w komunikacji publicznej i na stacjach metra. Napijesz się wody w metrze- dostaniesz wysoki mandat.
Obywatele Singapuru tak bardzo cenią sobie swoje bezpieczeństwo rozumiane przez ślepe podporządkowanie się różnego rodzaju zakazom, że chętnie donoszą o wszystkich przewinieniach władzy, mając ku temu nawet specjalne konto na whatsappie. Nie wolno tez chodzić nago po domu (boję się nawet myśleć, kto to sprawdza), posiadać gumy do żucia (nie wspominając o samym jej żuciu), przewozić durianów w metrze, śmiecić itp. Za każde takie przewinienie groza wysokie kary finansowe, areszt, a w skrajnych wypadkach baty. Za poważniejsze przestępstwa, jak posiadanie narkotyków czy akt piractwa grozi nawet kara śmierci.

   

Muszę przyznać, że mimo absurdów tych wszystkich zakazów bardzo imponuje mi takie podejście. Singapur to nie Tajlandia, gdzie pijani amerykańscy i australijscy turyści robią na co mają ochotę, a potem liczą na to, że jakoś się z problemu wyłgają, wykupią, a w najgorszym wypadku pomoże im ich rząd. Nie, Singapurczycy mają swoja godność i własne zasady- i dostaniesz kilka razy batem w dupę jeśli przykleisz gumę do ławki niezależnie od tego, czy jesteś biednym hinduskim imigrantem, czy synem amerykańskiego dyplomaty Dla mnie to wlasnie kwintesencja sprawiedliwości, chociaż zupełnie nie wyobrażam sobie życia w tym kraju. Trzeba też przyznać, że w Singapurze prawo podatkowe jest wyjątkowo nieskomplikowane, co sprzyja rozwojowi przedsiębiorczości, zaś lokalizacja tego małego kraiku sprawia, że mają tam jedno z największych lotnisk i portów morskich na świecie. Jednym słowem, kraj działa, wszyscy się bogacą i jest bardzo bezpiecznie. Z drugiej strony mamy totalna inwigilacje, brak praw człowieka i absurdalne zakazy, a także tak naprawdę mimo pozorów demokracji rządy autorytarne. Cała ta kombinacja sprawia, że Singapur jest zdecydowanie wartym odwiedzenia tworem, ale sądzę, że dwa dni przesiadki w zupełności wystarcza. My z nudów przeznaczyliśmy jeden cały dzień na zwiedzanie zoo, w którym mają dwie pandy- i bardzo nam się podobało ;)