w 70 dni dookoła świata – Indonezja: Bali i Komodo

Ostatnie żetony zakupione w ramach biletu miesięcznego w Air Asia wydaliśmy na przelot z Kuching przez Kula Lumpur na Bali. Wydawało nam się, że wkraczamy do tego turystycznego piekiełka z pełną świadomością tego co może nas czekać, jednakże rzeczywistość przerosła nawet najgorsze zakładane przez nas scenariusze. Wcześniejsze przebywanie w towarzystwie wyluzowanych Malezyjczyków sprawiło, że otworzyliśmy się na ludzi, jednak Bali od razu kazało nam ponownie trzymać gardę. Szybko da się wyczuć klimat wzajemnej niechęci pomiędzy turystami a miejscowymi.

Pierwszym testem naszej cierpliwości było opuszenie lotniska. Natychmiastowo po wyjściu z budynku terminala, niczym tłumy zombie, zaatakowała nas dzika horda naganiaczy. Przywykliśmy do namolnych taksówkarzy, ale ci na Bali do tej pory są nie do pobicia. Zamówiliśmy Ubera i intensywnie szukaliśmy samochodu naszego kierowcy, co nie przeszkadzało tłumowi kilkunastu taksówkarzy wlec się za nami i powtarzać w koło tylko „taxi, mister, same price, choose me” Tak mnie wychowano, że nie potrafię nie odpowiedzieć każdemu ulicznemu naganiaczowi choćby „dziękuję” na propionową przez niego usługę; więc w wypadku w którym muszę traktować ludzi jak powietrze od razu negatywnie nastawiam się do odwiedzonego miejsca.

Następnego dnia, podczas kilkugodzinnego spaceru po Kucie, okazało się, że choćby znalezienie uczciwego sprzedawcy miejscowej karty sim jest gigantycznym wyzwaniem. Plaża też nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia, więc dzień później wynajęliśmy skuter i postanowiliśmy zwiedzić świątynię Ulun Danu Bratan, która w rzeczywistości wydaje się znaczne mniej okazała niż na zdjęciach. Zajechaliśmy też na obiad do Cafe Dewi podziwiać całkiem malownicze tarasy ryżowe Tegalalang. Po powrocie z tej wyczerpującej skuterowej wyprawy (ruch uliczny na Bali jest bardzo chaotyczny i wymaga ciągłej, pełnej koncentracji kierowcy) powiedzieliśmy sobie dość, kupiliśmy bilet lotniczy na wyspę Flores i zaczęliśmy się pakować. Bilety kupiliśmy na stronie Sriwijaya Air, czyli jedynej linii, gdzie bez problemu można było zapłacić za bilet przez internet nieindonezyjską kartą płatniczą.

Co w takim razie jest nie tak z Bali? Dlaczego mimo tylu negatywnych recenzji nadal tak wielu ludzi planuje spędzić tam swoje wakacje? Moim zdaniem, przyczyny turystycznej popularności wyspy Bali upatrywać należy w geografii i demografii Indonezji. Ten gigantyczny, położony na ponad 13 000 wyspach kraj zamieszkany jest przez ponad 260 milionów ludzi. Jest to też kraj z największą liczbą muzułmanów na świecie, co prowadzi do logicznego wniosku, że alkohol tutaj jest towarem bardzo luksusowym. W Indonezji żyją sobie spokojnie też oczywiście wyznawcy innych religii, głównie porozrzucani po całym kraju chrześcijanie i buddyści, ale Bali to praktycznie hinduistyczna enklawa na mapie Indonezji. Hinduiści oczywiście nie mają nic przeciwko napojom wyskokowym, a jako że Bali ma całkiem sporą autonomię, ceny alkoholu są tu znacznie niższe niż na innych wyspach. Okazuje się, że spełnienie warunku dostępności taniej wódy wystarczy, aby zapchać Bali pijanymi turystami, ze znakomitą przewagą Australijczyków.

Każdy, kto mnie zna doskonale wie, że nie jestem wielkim fanem hinduskiej kultury, więc te kilka dni było dla mnie wyjątkowo niekomfortowe. Zdecydowanie najbardziej porażała mnie technika sprzedażowa ulicznych naganiaczy, polegająca na namolnym łażeniu za potencjalnym klientem i powtarzaniu tego samego tekstu, niezależnie od tego, czy usłyszał miłe „dziękuję”, czy bezpośrednie „fuck off” (sprawdzane na tym samym facecie). Sama wyspa ma ponoć kilka ukrytych ładnych miejsc, a wystarczy mieszkać gdzieś dalej na północ od Kuty, aby atmosfera stała się nieco luźniejsza. Tylko po co? Indonezja ma ponad 13 000 wysp. Postanowiliśmy więc sprawdzić taką, na której nie ma Hindusów i przy okazji zobaczyć słynne Warany z Komodo, lecąc na wyspę Flores.

Po wyjściu z samolotu okazało się, że jest tu zupełnie inaczej niż na Bali; ludzie są bardzo mili, a miasteczko Labuan Bajo, będące punktem wypadowym na Komodo dopiero zaczyna rozwijać bazę turystyczną. Z minusów, niestety, po mieście kręci się mnóstwo szczurów i karaluchów, a klimat jest zupełnie nie do wytrzymania. Nigdy ani wcześniej, ani później nie było mi tak gorąco i duszno. W nocy nawet wiatrak nie przynosił żadnej ulgi, a klimatyzacja jeszcze nie dotarła do tej części kraju i pewnie szybko nie dotrze.

Nie przylecieliśmy na Flores wylegiwać się w wygodnych hotelach, tylko zobaczyć warany w naturalnym środowisku. Aby dopłynąć na Komodo najlepiej wykupić całodniową wycieczkę, co zrobiliśmy od razu po przybyciu do hotelu. Wycieczka zaczyna się w porcie przed szóstą rano, wsiadamy do niewielkiej łodzi motorowej z bardzo głośnymi silnikami umiejscowionymi pod pokładem i płyniemy trzy godziny, po czym wysiadamy na wyspie Padar. Tam w pełnym słońcu wspinamy się na punkt widokowy, z którego widać plaże w trzech kolorach: białym, różowym i czarnym. Do punktu widokowego prowadzą schodki, ale z uwagi na upał można się solidnie zdyszeć. Widoki jednak zdecydowanie rekompensują wysiłek. Po wspinaczce przychodzi czas no odrobinę relaksu, czyli snorkeling na różowej plaży. Następnie płyniemy na wyspę Komodo, zobaczyć wreszcie warany.

Waran z Komodo, zwany też czasem Smokiem z Komodo, to największa na świecie żyjąca jaszczurka. Dorasta do trzech metrów długości i dziewięćdziesięciu kilo wagi, a jego szczęka wyposażona jest w sześćdziesiąt ostrych zębów. Warany są aktywne w dzień, ale nie w okolicach południa, noc spędzając w wygrzebanych przez siebie norach. Atakując mniejszą zdobycz, waran rzucają się wprost do jej szyi, z kolei większą ofiarę starają się najpierw powalić na ziemię, a następnie rozedrzeć na strzępy lub doprowadzić do jej wykrwawienia. Badania wykazały, że w ślinie waranów występuje około pięćdziesięciu różnych szczepów bakterii, rozwijających się dzięki resztkom mięsa pozostającym między zębami. Uważa się, że bakterie te przy ukąszeniu dostają się do krwi zaatakowanego zwierzęcia, powodując infekcję prowadzącą do śmierci ofiary.

Dopłynęliśmy do Komodo około południa, gdy temperatura była tak wysoka, że warany nie stanowiły żadnego zagrożenia dla turystów. Zbiliśmy się w grupkę wraz z innymi turystami i eskortowani przez dwóch strażników uzbrojonych w kije ruszyliśmy wewnątrz parku narodowego, W środku szybko znajdujemy pierwszego osobnika, następuje krótki postój na sesję zdjęciową. Gad, mimo że jeszcze w pełni nie wyrośnięty, jest zdecydowanie imponujących rozmiarów. Chętnie jednak pozuje do zdjęć. Po drodze napotykamy się na jeszcze kilka waranów, a także wiele saren, będących głównym składnikiem diety tych wielkich gadów.

Wracamy na łódkę, gdzie kierujemy się ku ostatniej atrakcji wyjazdu- wizycie na Manta Point, czyli w miejscu, gdzie często spotkać można manty, takie gigantyczne płaszczki. My chyba wyczerpaliśmy limit swojego szczęścia do dzikich zwierząt podczas tego wyjazdu, bo podczas naszej wizyty wszystkie manty jak na złość się schowały. Okazało się, że nie tylko nas opuściła fortuna, gdyż chwilę później jeden z dwóch przerażająco głośnych silniczków naszej łodzi… wybuchł, co bardzo wydłużyło naszą i tak długą drogę powrotną na Flores.

Po powrocie do hotelu uznaliśmy, że widzieliśmy na Komodo to, po co tu przyjechaliśmy, więc najwyższa pora opuścić ten piekielny klimat i lecieć na Jawę, aby zobaczyć wulkan Bromo. Niestety, okazało się, że zakup biletów lotniczych w Indonezji nie jest łatwy, gdyż większość linii lotniczych, w tym wybrany przez nas Batik Air, nie dopuszcza możliwości płatności zagraniczna kartą. Na szczęście istnieją pośrednicy, u których bez problemu można kupić bilet przy niezauważalnej prowizji.