w 70 dni dookoła świata – Jawa i Pekin

Lot linią Batik Air z Flores do Surabaji na Jawie przebiegł nad podziw komfortowo i bezpiecznie. Gdybym musiał polecić którąkolwiek z indonezyjskich linii lotniczych, zdecydowanie byłby to Batik. Nowe flota, brak opóźnień i rozrywka pokładowa podczas lotu są czynnikami, jakie zdecydowanie odróżniają Batik od innych przewoźników, którymi mieliśmy nieprzyjemność podróżować w tym kraju. Gdybyście kiedykolwiek byli w podobnej sytuacji i mieli do wyboru Batik albo inne linie, nie wahajcie się ani chwili!

Jawa to najbardziej zaludniona wyspa świata. Mieszka tu prawie połowa populacji Indonezji, czyli ponad 125 milionów ludzi. Widać, słychać i niestety czuć to od razu po wyjściu z lotniska. Do miejscowości Probolinggo, będącego ostatnim przystankiem przed zwiedzaniem upragnionego przez nas wulkanu Bromo dostaliśmy się dzieloną wraz z lokalsami taksówką. Około stukilometrową trasę pokonaliśmy w ponad cztery godziny, uświadamiając sobie, jak dużym problemem na Jawie są gigantyczne korki.

Po spędzeniu nocy w miłym pensjonacie w Probolinggo i zakupie antybiotyku dla mojego rozwijającego się od Komodo zapalenia ucha byliśmy gotowi wybrać się do wioski Cemoro Lewang. W tym momencie napotkaliśmy poważny problem logistyczny, ponieważ miejscowi kierowy Graba (lokalnego Ubera) pierwotnie akceptowali naszą trasę, jednak po przyjeździe domagali się kilkakrotnie wyższych stawek za kurs. Udaliśmy się więc na dworzec autobusowy, gdzie okazało się, że mieliśmy sporo szczęścia, gdyż zajęliśmy ostatnie dwa wolne miejsca w autobusie i od razu wyruszyliśmy. Pięćdziesiąt kilometrów drogi z Probolinggo do Bromo wiedzie mocno pod górę wieloma niebezpiecznymi serpentynami, a o nawierzchni można powiedzieć co najwyżej tyle, że istnieje. Trasa ta, mocno uczęszczana przez turystów opanowana została przez autobusową mafię, o czym mieliśmy przekonać się lepiej w drodze powrotnej.

Sama wieś Cemoro Lewang zamieszkała jest przez tą samą hinduistyczną ludność co Bali, więc wyczuliliśmy się na różnego rodzaju przekręty i scamy. Dobrym przykładem jest choćby to, że właściciele pensjonatu, w którym mieliśmy spać chcieli od nas dwa razy więcej pieniędzy, niż na bookingu. Po opanowaniu sytuacji wybraliśmy się na pieszy trekking na Bromo. Na wieczorne spacery polecamy korzystanie ze ścieżki, którą chodzą lokalsi, w ten sposób możemy uniknąć opłaty za wstęp do parku narodowego. Aby wejść na drogę należy skorzystać z dziury w płocie zaraz obok hotelu Cemara Indah. Obok dziury znajduje się budka strażnicza, jednak miły chłopak w środku pilnuje samochodów gości hotelowych, a nie, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, owej ścieżki. Sam ochroniarz zaproponował nam, że za niewielką opłatą mogą wraz z kolegą podwieźć nas swoimi skuterami następnego dnia rano na punkt widokowy w celu obejrzenia pięknego wschodu słońca.

W parku narodowym Bromo-Tengger-Semeru znajduje się kaldera pradawnego wulkanu Tengger o średnicy około dziesięciu kilometrów, wypełniona wulkanicznym piaskiem, otoczona skalistymi klifami krawędzi krateru. Wewnątrz kaldery znajdują się trzy młodsze wulkany Bromo, Batok oraz Kursi, a nad całą okolicą góruje niezwykle aktywny wulkan Semeru, będący jednocześnie najwyższym szczytem Jawy (3 676 m n.p.m.). Technicznie oznacza to, że Bromo wraz z kolegami są wulkanami wewnątrz wielkiego, wygasłego wulkanu. Trekking z wioski do wulkanu Bromo zajmuje około trzech godzin tam i z powrotem, większość trasy idzie się po wulkanicznym piasku, a do kaldery prowadzą betonowe schody. Widoki zarówno z trekkingu i kaldery, jak i z porannego wschodu słońca zrobiły na nas kolosalne wrażenie.

Niestety, po pięknym wschodzie słońca okazało się, że wyczerpaliśmy swój limit szczęścia w Indonezji. Z poznaną parą sympatycznych Polaków śpieszyliśmy się rano z powrotem do Probolinggo, oni mieli zamiar stamtąd złapać pociąg w stronę Bali, a my chwieliśmy się jakoś przetransportować do Yogyakarty. Okazało się, że filigranowy kierowca busa, z którymi umówili się nasi rodacy padł ofiarą autobusowej mafii. Mimo, że siedzieliśmy już u niego w pojeździe, inni kierowcy tak zastraszyli biedaka, że ten z szaleństwem w oczach rzucił się na mnie i siłą zaczął wyciągać mnie z autobusu. Obyło się jednak bez dalszych rękoczynów, w czym pomóc mógł indonezyjski wulgaryzm „persetan”, którego nauczyłem się już na Bali. Udało nam się jednak znaleźć jakiegoś uczciwego kierowcę, dzięki czemu dojechaliśmy do Probolinggo w ostatniej chwili, aby nasi znajomi zdążyli na swój pociąg. My jednak dowiedzieliśmy się, że wszystkie miejsca w pociągach do Yogyakarty na dziś zostały wyprzedane. Natychmiastowo po uzyskaniu tej smutnej informacji zaczepili nas inni Polacy, którzy również chcieli dostać się dziś do Yogyakarty. Wspólnie zdecydowaliśmy, że spróbujemy dojechać tam autobusem.

Chwilę potem przydarzył mi się bardzo dziwny wypadek. Wsiadając do taksówki, stopa ześlizgnęła mi się z krawężnika, w wyniku czego doznałem lekkiego złamania piątej kości śródstopia, o tyle szczęśliwego, że dało się jako-tako chodzić. Na domiar złego autobus, którym później jechaliśmy nie miał ani obiecanej klimatyzacji, ani nawet minimum miejsca, aby w jakikolwiek sposób wyciągnąć złamaną nogę. Do tego z racji gigantycznych korków pomarzyć mogliśmy o dojechaniu do Yogyakarty w obiecanym limicie czasu. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę, wysiedliśmy z busa w jakiejś niewielkiej miejscowości, której nazwy nie udało mi się niestety zapamiętać. Na dworcu kolejowym, trochę dzięki urokowi osobistemu, trochę dzięki mojemu żałosnemu wyglądowi, udało nam się zdobyć dwa bilety na pociąg do Yogyakarty. Dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem, a cały następny dzień spędziłem w łóżku, Gosia zaś zajęła się oganianiem pamiątek i wysyłaniem pocztówek.

W okolicach Yogyakarty znajdują się dwie piękne świątynie- hinduistyczny Prambanan i buddyjski Borobudur. Z powodu mojej kontuzji zdecydowaliśmy się na zwiedzanie tych miejsc przy pomocy kierowcy poleconego przez hotel. Kompleksy świątyń może nie są na poziomie Angkoru ani Bagan, ale robią fantastyczne wrażenie, mi zwłaszcza podobał się Prambanan. Z informacji praktycznych: bez problemu można kupić w niższej cenie bilet łączony do obu zabytków. W kontemplacji uroku starożytnych świątyń przeszkodziła nam nieoczekiwana sytuacja. Okazuje się, że grudzień jest miesiącem intensywnego wewnętrznego ruchu turystycznego w Indonezji, co skutkowało tym, że świątynie zwiedzaliśmy głównie w towarzystwie wycieczek szkolnych. Nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby nie fakt, że z jakiś dziwacznych powodów my, jako para białasów, robiliśmy na dzieciakach znacznie większe wrażenie, niż starożytne zabytki. Dosłownie każdy chciał z nami zdjęcie, a ciężko jest odmówić dzieciakom. Zaznaliśmy „sławy” przez pół dnia i szczerze, nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi.

Następnie nasz kierowca zawiózł nas na lotnisko, z małą przerwą na malowniczy zachód słońca. Lot do Jakarty oczywiście był opóźniony, na szczęście wylądowaliśmy cali i zdrowi. Wypoczęliśmy w lotniskowym hotelu i wyruszyliśmy w podróż powrotną, z krótkim postojem w Singapurze i prawie dobą w Pekinie, gdzie lądowaliśmy wcześnie rano, a wylatywaliśmy do Warszawy późno w nocy.

W kilka dni noga nie zdążyła się oczywiście jeszcze zrosnąć, więc nadal, jeśli chcieliśmy cokolwiek zobaczyć, musieliśmy skorzystać z usług kierowcy-przewodnika. Przed wyjazdem dogadaliśmy się z prowadzącym tego typu objazdówki po mieście Martinem (tutaj jego mail: [email protected]), więc po załatwieniu dość chaotycznych formalności wizowych przy wyjściu z terminala już czekał na nas kierowca. Chwilę później jechaliśmy w stronę Wielkiego Muru Chińskiego, do mniej obleganego punktu w Mutianyu. Fotele w aucie naszego kierowcy składały się do pozycji poziomej, więc nie udało mi się zapamiętać zbyt wielu widoków zza okna, sen był zbyt kuszącą opcją.

Na Wielki Mur wjechaliśmy niestety kolejką linową, a i nie pospacerowaliśmy po nim zbyt dużo. Jednak faktycznie, muszę przyznać, że budowla robi niezwykłe wrażenie, doskonale obrazując hart ducha Chińczyków. Z Wielkiego Muru szybko pojechaliśmy do Pałacu Letniego, zbudowanego w 1885 roku na gruzach poprzedniej letniej rezydencji cesarskiej. Inwestycja odbyła się jednak kosztem dofinansowania floty wojennej, co przyniosło Chinom wiele późniejszych nieszczęść. Sam pałac jednak jest wyjątkowo majestatyczny, a tereny do spacerowania wokół jeziora bardzo przyjemne. Spokojnie można tam spędzić pół dnia.

Z Pałacu Letniego udaliśmy się jeszcze na plac Tian’anmen, inaczej Plac Niebiańskiego Spokoju, gdzie cichaczem chciałem złożyć hołd słynnemu Tank Manowi. Jeśli ktoś nie wie, o kogo chodzi, polecam ten link: https://www.youtube.com/watch?v=YeFzeNAHEhU. Niestety, okazało się to niemożliwe, bowiem plac był zamknięty dla odwiedzających z powodu obrad Komunistycznej Partii Chin. Pokręciliśmy się więc trochę po okolicy i wróciliśmy koczować na lotnisko. Fajnie było liznąć trochę Chin, na pewno przyjedziemy tu na znacznie dłużej, jednak każdemu polecam jednodniowe, przesiadkowe, bezwizowe zwiedzanie miasta. Lot do Warszawy linią Air China odbył się starą, niewygodną maszyną, jedzenie na pokładzie bardziej okazało się egzotyczną zagadką, niż posiłkiem, ale jakie to miało znaczenie? Po 70 dniach podróży dookoła świata wreszcie wróciliśmy do domu!