Tunezja nieodłącznie kojarzy się u nas w kraju z wakacjami all inclusive. Sama zresztą chyba nie znam nikogo, kto zwiedził ten kraj w inny sposób. My do Tunezji trafiliśmy mocno nieplanowanie, kupując tygodniową wycieczkę dwa dni przed wylotem w biurze podróży. Nie leżeliśmy jednak plackiem na leżakach przez cały czas, a zdecydowaliśmy się zobaczyć mały wycinek tego pięknego kraju na własną rękę.
Kiedy pojawiła się promocja Ukrainian Airlines, w której można było nabyć loty z Warszawy do Iranu za mniej niż 400 zł, nie wahaliśmy się ani chwili. Uznaliśmy cenę za na tyle atrakcyjną, że kupiliśmy bilety na rok wprzód, a także namówiliśmy do tego samego parę znajomych. Czas minął szybko, nadszedł styczeń 2019 roku, a my zaczęliśmy szykować się do wyjazdu. Część z Was pewnie właśnie się zastanawia, czemu piszę o biletach do Iranu, skoro wpis jest o Tunezji. Aby nie rozpisywać się za bardzo, mieliśmy sporo pecha. Nasz wylot bardzo nieszczęśliwie zbiegł się z informacjami o organizacji w Polsce konferencji na temat Bliskiego Wschodu i związanym z tym kryzysem wizowym. Długo lekceważyliśmy niepokojące doniesienia, uważając że są to tylko pogłoski panikarzy. A ostatecznie doszło do tego, że spakowani na wyjazd śledziliśmy wszystkie informacje pojawiające się w mediach i wydzwanialiśmy do obu konsulatów, aby dzień przed wylotem ustali jakie mamy szanse na otrzymanie wizy na lotnisku. Gdy z czasem docierało do nas coraz więcej negatywnych wieści z rzetelnych źródeł, podjęliśmy decyzję o tym, że odpuszczamy wyjazd. Tak jak napisałam wcześniej, mieliśmy naprawdę dużo pecha, ponieważ już dzień po naszym planowanym wylocie pokazały się oficjalne informacje o tym, że wizy na lotnisku będą wydawane.
No cóż, widocznie tak miało być. Nastawiliśmy się jednak na wyjazd, więc postanowiliśmy nie odpuszczać. Szybko okazało się, że jedyną rozsądną opcją wyjazdu na ostatnią chwilę w zimę są wczasy all inclusive w Tunezji. Zresztą Tunezja stanowiła jeden z naszych odległych celów, ponieważ był to ostatni z krajów, w których Konrad był (jako ośmiolatek), a ja nie. Najlepszą ofertę znaleźliśmy na wyspę Djerbę i korzystając z oferty last minute, dokonaliśmy zakupu wycieczki dwa dni przed wylotem. Przepakowaliśmy zawartość naszych plecaków do walizki i byliśmy gotowi do drogi.
Wybierając ofertę kierowaliśmy się w głównej mierze ceną i ocenami hotelu. Nasz hotel miał jedną istotną rzecz, której brak skutecznie uprzykrzył nam poprzednie wczasy zimą w Egipcie – ogrzewanie. Nie brzmi to jak najbardziej przydatne udogodnienie w Afryce. Jednakże, w zimie na północy Afryki w ciągu dnia słońce jest na tyle mocne, że spokojnie można plażować, ale gdy zachodzi, potrafi być naprawdę zimno.
Plan na wyjazd był dość prosty. Skoro już wyszło tak, że jedziemy na wakacje all inclusive postawiliśmy w głównej mierze na słodkie lenistwo, celebrowanie posiłków i swojego towarzystwa. Poza tym, aby wyrwać się z enklawy hotelu, zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu i dwudniową wycieczkę wgłąb lądu.
Gdy zabraliśmy się za wynajmowanie samochodu, uświadomiliśmy sobie, że raczej nie jest to popularny pomysł wczasowiczów. Nasza rezydentka, która podobno doskonale i od wielu lat zna wyspę Djerbę, nie potrafiła nam polecić ani jednej wypożyczalni samochodów. Po zrobieniu troszkę większego researchu wiedzieliśmy już, że mamy trzy opcje wynajmu. Pierwsza to samochód zorganizowany przez hotel – oczywiście zdecydowanie najdroższa, druga to przejazd na lotnisko i wynajem z międzynarodowej wypożyczalni, a ostatnia – auto od pana, który oferuje przejażdżki wielbłądami po plaży. Po skalkulowaniu wszystkich za i przeciw, wybraliśmy zagadniętego przez nas plażowego naganiacza. Głównie ze względu na to, że cena była zbliżona do tej lotniskowej, obiecał podjechać pod hotel i nie wymagał żadnego depozytu. I tak za około 60 euro dostaliśmy do swojej dyspozycji całkiem niezłe auto na dwa dni.
Głównym planem na ten czas była wycieczka na Saharę. Ale zdecydowaliśmy się też na odwiedzenie kilku innych atrakcji po drodze. Szczerze mówiąc, szukając miejsc, które warto zobaczyć, zauważyłam, że kraj ten stara się reklamować jako wielki plan zdjęciowy Gwiezdnych Wojen i praktycznie na każdym kroku można znaleźć informacje, że dane miejsce służyło jako plan zdjęciowy dla słynnej sagi.
Gdy już udało się nam opuścić Djerbę promem, jako pierwszy cel obraliśmy sobie największy słony obszar na całej Saharze – jezioro Wielki Szott. Według różnych źródeł ma on od 5000 km² do 7000 km² powierzchni. Oczywiście tu również kręcono sceny do Gwiezdnych Wojen. Szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to dziwi. To chyba najbardziej kosmiczny krajobraz jaki widziałam w życiu, zaraz po jordańskiej pustyni Wadi Rum.
Później pojechaliśmy do miejscowości Douz, w której planowaliśmy zatrzymać się na noc. Douz jest nazywane Wrotami Sahary. Dawno temu miasto to stanowiło ważny ośrodek kupiecki i było miejscem postoju dla wędrujących przez pustynię karawan. Dziś słynie z ogromnej oazy palmowej, w której zbiera się wyjątkowo ceniony gatunek daktyli a także jako punkt wyjazdu wszystkich wycieczek na pustynię.
Przyjechaliśmy do Douz zupełnie nieprzygotowani, i o ile z hotelem poszło dość łatwo i szybko mieliśmy zorganizowane spanie w dobrych warunkach, w świetnej cenie i z ogrzewaniem. Jednak w niewielkim pustynnym mieście, późnym wieczorem i poza sezonem poszukiwanie ofert wycieczek na Saharę i kolacji nie było już tak łatwe. Oczywiście, wycieczkę proponowano nam już w naszym hotelu, ale szukaliśmy chociaż jednej konkurencyjnej oferty do porównania. Po przejściu wymarłego centrum, doszliśmy do wniosku, że nie ma to większego sensu, zwłaszcza że hotelowa cena wycieczki jest i tak niższa niż zakładaliśmy. Posililiśmy się jeszcze lokalnym, pysznym kebabem za kilka złotych i poszliśmy spać.
Następnego ranka czekał już na nas gotowy do drogi samochód terenowy z napędem na cztery koła. Ciężko tak naprawdę stworzyć jakiś bardziej barwny opis tego, co oglądaliśmy. Każdy potrafi sobie wyobrazić jak prezentuje się Sahara i w rzeczywistości nie odbiega od zdjęć – faktycznie jest tam bardzo dużo piaszczystych wydm i masa wielbłądów. Osobiście należę jednak do wielbicieli pustynnych krajobrazów, więc bawiłam się fantastycznie.
Ostatnim celem na naszej trasie była szeroko znana fanom Gwiezdnych Wojen berberyjska wioska Matmata. Ta położona w niewysokich górach Dżebel osada jest unikalna ze względu na sposób budowania domostw. Miejscowi Berberowie drążyli w piaszczysto-gliniastych skałach tworząc wielkie dziury, dla nas przypominające bardziej studnie niż domy. Ich główną motywacją była chęć utrzymania w miarę stałych temperatur w pustynnym terenie. Obecnie, po sukcesie sagi, gdzie jedno z tradycyjnych domostw „grało” dom, w którym wychował się Luke Skywalker, Matmata przeobraziła się w atrakcję turystyczną. Zawsze odwiedzając takie miejsca odczuwam pewien dysonans. Z jednej strony szkoda mi unikatowej kultury i tradycji. Ale z drugiej strony ciężko się dziwić Berberom, że zamiast trudnego życia polegającego na uprawianiu jałowych kawałków ziemi wybrali wygodne domy z cegły i telewizją satelitarną oraz utrzymywanie się z pieniędzy płynących od turystów. Sami zresztą dołożyliśmy do tego swoją cegiełkę, zgadzając się zapłacić miejscowemu za trwającą kilka minut wycieczkę po lokalnej atrakcji.
Nasza krótka wycieczka poza strefę all inclusive w tym momencie zbliżała się ku końcowi, po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kilka zdjęć i obserwację flamingów. Szczerze przyznam, że widoki z drogi zrobiły na mnie duże wrażenie. Nie dziwię się, że tunezyjskie krajobrazy często są wykorzystywane przez filmowców.
Wracając do początkowej tezy – jak właściwie najlepiej zwiedzać Tunezję. W obecnej sytuacji jest to pytanie trochę retoryczne. Ze względu na fakt, że same loty obecnie kosztują mniej więcej tyle, co wycieczka all inclusive kupiona w opcji last minute, dodatkowo zazwyczaj wiążą się z przesiadkami. Jednak Ryanair już od dłuższego czasu wspomina o chęci otwarcia tanich połączeń lotniczych z Europy do Tunezji. Co prawda, kraj ten nie dysponuje takimi hitami, jak Petra w Jordanii, jednak jestem pewna, że jego surowe, pustynne krajobrazy zostaną docenione przez niezależnych turystów. W temacie podróżowania po Tunezji na własną rękę, oczywiście, ciężko uważać się za wyrocznię po spędzonych w ten sposób dwóch dniach. Jednak muszę przyznać, że pomimo braku znajomości francuskiego, nie mieliśmy żadnego problemu z organizacją i realizacją naszego planu. Miejscowi byli pomocni i serdeczni, ceny przyjazne, a jedzenie pyszne. Dodatkowym autem dla mnie było to, że wystarczyło nie trafić gdzieś na autobus ze zorganizowaną wycieczką i wszystkie miejsca mieliśmy na wyłączność. Podsumowując, czuję pod skórą, że gdy tylko pojawi się jakakolwiek opcja tanich lotów, Tunezja stanie się kolejnym backapckerskim hitem, bo potencjał ma nie mniejszy do Maroka.