Peru cz. 1 – selva, czyli amazońska dżungla

Mimo różnych logistycznych trudności udało nam się uczynić czerwiec tego roku miesiącem względnie wolnym od pracy zawodowej, który postanowiliśmy przeznaczyć na eksplorację Peru. Kraj ten z łatwością podzielić można na trzy krainy geograficzne: selva (dżungla), sierra (góry) i costa (wybrzeże). W przeciągu rzeczonego miesiąca spędziliśmy sporo czasu w każdym z tych niezwykle zróżnicowanych regionów i o każdym z nich napiszemy oddzielny wpis.

Taka forma opisania naszego pobytu zaburza lekko chronologię wydarzeń, więc zacznę od relacji, jak w ogóle znaleźliśmy się w Peru. Do zakupu biletów zebraliśmy się dość późno, przez co zadowolić musieliśmy się i tak niezłą ceną około 2500 złotych za osobę z bagażem za przelot z Wiednia do Limy. Podróż rozpoczęliśmy w Warszawie, skąd polecieliśmy Wizzairem do Wiednia, gdzie następnego dnia wykonaliśmy serię trzech lotów: najpierw Frankfurt, następnie Panama i ostatecznie Lima. Dwa pierwsze loty odbyły się Lufthansą, ostatni panamskimi Copa Airlines. W Panamie, pomimo krótkiej przesiadki udało nam się nawet na chwilkę opuścić teren lotniska, co nie okazało się jednak najlepszym pomysłem, bowiem w pobliżu portu lotniczego nie znaleźliśmy absolutnie niczego wartego uwagi, za to solidnie ubłociliśmy spodnie i buty. Wieczorem, mocno już zmęczeni, dolecieliśmy do Limy. Stolica Peru znajduje się jednak na wybrzeżu, więc szczegółowo opiszę nasz pobyt tam w części trzeciej poświęconej coście. Tak więc po kilku dniach w stolicy wsiedliśmy w lokalny samolot lecący do Iquitos, miasta położonego w sercu dżungli amazońskiej.

Wielokrotnie już pisałem, że bardzo nie lubimy korzystać z usług przewodników, ale czasami po prostu nie ma innej opcji. Dżungla zdecydowanie jest miejscem, w którym takie mieszczuchy jak my potrzebują stale kogoś, kto zadba o ich bezpieczeństwo, dlatego ani przez chwilę nie rozważaliśmy wariantu pod tytułem „Amazonia na własną rękę”. Postawiliśmy więc na usługi lokalnych lodgów. Jak to działa? Przylatujesz do Iquitos, dziwacznego, głośnego i chaotycznego, zamieszkałego przez czterysta tysięcy ludzi miasta, do którego nie da się dotrzeć w inny sposób, niż spławiając się Amazonką lub przylatując samolotem. Po przybyciu warto trochę zwiedzić miasto, w którym, z racji na odległość od reszty cywilizacji, wszystko wydaje się legalne. Iquitos dla większości zaglądających tu białasów to jednak jedynie baza wypadowa wgłąb dżungli. I tutaj pojawia się oferta właśnie lodgy- położonych nad wodą chatek bądź wiosek w dżungli amazońskiej. Tutaj musimy podjąć najważniejszą decyzję- jak daleko od miasta chcemy się zapuścić? Im dalej położony od Iquitos jest lodge, tym większa szansa na spotkanie dzikich ssaków, ale co za tym idzie i większa cena pobytu. My postawiliśmy na Libertad Jungle Lodge, niezwykłe, prowadzone jedynie przez lokalną społeczność miejsce, którego niesamowitą historię powstania opiszę dokładnie później.

Z hotelu odebrał nas nasz przewodnik May, który wraz z kierowcą zawiózł nas do Nauty, jedynego, połączonego z Iquitos betonową drogą miasta. Tam wsiedliśmy na łódkę i dopłynęliśmy do Libertad, położonej nad rzeką Ukajali niewielkiej indiańskiej wioski. W wiosce otrzymaliśmy swój domek na palach. Domek był skromny, ale spełniał wszystkie nasze potrzeby, W środku były dwa łóżka, jedno „dzienne” bez moskitiery, drugie „nocne”, wyposażone w moskitierę o bardzo cienkich oczkach. W łazience był prysznic, europejska toaleta i zlew, zasilane bezpośrednio wodą z rzeki. Woda pitna (i do mycia zębów) dostępna była wraz z kawą i herbatą przez cały dzień w części wspólnej. Tam też trzy razy dziennie ekipa indiańskich kobiet wydawała nam ugotowane przez siebie, przepyszne posiłki, którym zazwyczaj towarzyszył sok z jakiś egotycznych owoców i deser. Tradycyjnie, jak w innych takich miejscach prąd z generatora działał w ściśle określonych godzinach wieczornych.

Co najważniejsze, do naszej dyspozycji przez cały dzień pozostawało dwóch przewodników i łódka. Do Maya, bardzo inteligentnego gościa, który odpowiadał za bezpośrednią interakcję z nami po angielsku i tłumaczył nam zwyczaje miejscowych zwierząt oraz zostawania niezwykłych roślin dołączył pochodzący z Libertad sternik Rolando. Rollo, jak nazywał go May, jest facetem, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przede wszystkim odnajdował się w dżungli lepiej, niż ja pomiędzy regałami swojej osiedlowej Biedronki. Rollo potrafił wszystko. Na przykład złapać w norze gigantyczną żabę, karmić jeszcze żywą, nabitą na trawę ważką tarantulę; nie wspominając o takich standardach jak wyrąbanie drogi maczetą przez las, albo przecięcie piłą mechaniczną powalonego drzewa, które zagrodziło drogę naszej łódce. Żeby nie było niedomówień, May też jest kozakiem, co potwierdził łapiąc kajmana ręką, ale on głównie zachwycał nas swoją teoretyczną wiedzą o każdej napotkanej roślinie czy zwierzęciu.

Zatrzymaliśmy się w sielskim Libertad na sześć dni, wiec mieliśmy masę czasu na różnego rodzaju aktywności. Codziennie, po śniadaniu i po obiedzie, wraz z naszymi przewodnikami udawaliśmy się w różne zakamarki dżungli, w poszukiwaniu dzikich zwierząt i roślin. Zazwyczaj rano ustalaliśmy plan, co będziemy danego dnia robić, więc przed wejściem na łódkę wiedzieliśmy, jak się przygotować. Jeśli wchodziliśmy do dżungli, ubieraliśmy kalosze, długie spodnie i koszule z długimi rękawami i kołnierzami, całość spryskując dokładnie środkiem na owady z największą dostępną na rynku zawartością DEET. Jeśli tylko pływaliśmy łódką, mogliśmy się ubrać przewiewnie, gdyż na łódce komary aż tak nie gryzły. Co do zagrożenia malarią, ponownie nie braliśmy żadnych środków anty-malarycznych i ponownie nic złego nas nie użarło.

Wracając do tego, co robiliśmy w dżungli: głównie tropiliśmy, a czasami zupełnie przypadkowo spotykaliśmy różne zwierzęta. Widzieliśmy leniwce, papugi ary, tukany, węże boa, tarantule, kajmany, iguany zielone, największą żabę świata, parę rodzajów małp, mnóstwo różnych ptaków i całą masę ryb, z których kilka gatunków miałem przyjemność hodować w akwariach na rożnych etapach swojego życia. Najfajniejszymi zwierzakami były jednak amazońskie delfiny, zarówno szare, jak i te różowe, które wielokrotnie widzieliśmy z łódki.

Samo chodzenie po dżungli, zarówno w upale, jak i w deszczu, to niezwykłe doświadczenie. Trzeba wiedzieć, czego można dotknąć, a czego dotykać kategorycznie nie wolno, bo ugryzie albo otruje. Maszerowanie w niektórych miejscach sprawia też sporo technicznych problemów, ponieważ bardzo łatwo zapaść się niepodziewanie w błocie po kolana. Podczas takich spacerów May pokazywał nam wiele leczniczych i jadalnych roślin, a także masę niebezpiecznych pająków i mrówek. Raz, chodząc po dżungli natknęliśmy się na węża, niejadowitego boa tęczowego. Nam fantastyczne wydawało się wszystko, co widzieliśmy w dziczy, ale wiedzieliśmy, że dzieje się coś niezwykłego, gdy May próbował zrobić zdjęcie jakiemuś zwierzęciu swoim aparatem w telefonie. Rzadki wąż pozwolił się sfotografować Gosi, ale przed naszym przewodnikiem uciekł do nory. Zrozpaczony May postanowił więc… wyjąć gada z kryjówki, w czym z chęcią mu pomogłem. Po zakończonej sesji fotograficznej bezpiecznie daliśmy wężowi się oddalić. Co do innych atrakcji, to bez sukcesów łowiliśmy też ryby nęcąc je surową wołowiną, May nauczył nas jak nawoływać zwierzęta, ja zaś postanowiłem przepłynąć wpław na szerokość rzekę Ukajali, którą kiedyś w tytule swojej powieści umieścił Arkady Fiedler.

Zdecydowanie najwięcej radości dało nam jednak zwykłe sadzenie ryżu. Okazało się, że odwiedziliśmy dżunglę w najlepszym momencie na tego typu rolnicze zmagania, postanowiliśmy więc wspomóc Rolla w obsadzeniu jego rodzinnego poletka. Cała zabawa nie brzmi może zbyt skomplikowanie, ponieważ polega na rozrzucaniu ziaren przed siebie, jednak nie wspomniałem jeszcze, że ryż sadzi się w bardzo głębokim błocie, co dało nam pretekst do wielu zabawnych sytuacji. W najgłębszym miejscu było około półtora metra głębokości błota, więc trzeba było przemieszczać się na czworka, rozkładając ciężar na wszystkie kończyny. Po zakończonym sadzeniu byliśmy nieźle wyczerpani, ale mimo tego zdecydowaliśmy przepłukać się z błota w rzece, co skutkowało bliskim spotkaniem z różowymi delfinami, które zbliżyły się do mnie na odległość dwóch metrów.

Z różowymi delfinami wiąże się pewna nietypowa legenda, mianowicie Indianie wierzą, że podczas pełni księżyca te konkretne ssaki zmieniają się w urodziwych mężczyzn, którzy uwodzą i zapładniają miejscowe kobiety. Wierzenie to jest oczywiście po prostu pretekstem, żeby wychowywać bękarcie dzieci bez konieczności społecznej utraty twarzy. Podczas całego naszego pobytu wypytywaliśmy ciągle Maya o miejscowe zwyczaje, zwiedzaliśmy też okoliczną wioskę i dowiedziawszy się co nieco o kulturze i sposobie życia ludności Amazonii stwierdzam, że bardzo odpowiada mi tutejszy sposób życia. Indianie to ludzie pozbawieni agresji, bardzo pozytywni w obejściu, często wybuchający śmiechem. Co oczywiste, w takich warunkach łódka zastępuje samochód, a system rzeczny drogi. W związku z tym, że zarówno łodzie, jak i domy robi się własnoręcznie z ogólnie dostępnych surowców, najcenniejszym przedmiotem staje się silnik łodzi. Jeśli silnik nawali, trzeba będzie wrócić do wiosłowania, a wtedy odwiedziny rodziny w innej wiosce zmienią się z miłej przejażdżki w ciężki wysiłek. Pozostając w temacie rodzinnym, sposób dobierania się Indian w pary jest bardzo unikatowy. Każda wioska składa ze swojej młodzieży dwie drużyny piłkarskie, męską i kobiecą. Co roku w regionie rozgrywany jest turniej piłkarski, zawodnicy ze wszystkich wiosek spotykają się w celu wspólnej rywalizacji, a po zakończonym turnieju imprezują. Wiele nie trzeba, aby w takich okolicznościach cześć młodzieży dobrała się w pary. Indianie nie biorą ślubów, jedynie oświadczają najbliższym, że od teraz będą żyć razem, przeprowadzając się zwyczajowo do wioski rodziców dziewczyny, chociaż i od tego bywają wyjątki.

Przykład małżeństwa pokazuje, jak praktyczni są mieszkańcy Amazonii. Dorastając w dżungli, a więc w środowisku ciągłego zagrożenia, człowiek ciągle musi mierzyć się z masą wyzwań, co skutkuje tym, że miejscowi przez całe życie muszą dostosowywać się do nowych warunków. Świetnym przykładem na poparcie tej tezy jest historia naszego lodgea. W wielkim skrócie, początkowo Libertad był zwyczajną wioską, jednak pewnego dnia pewien Niemiec, odkrywszy to miejcie postanowił się tam osiedlić. Najpierw wybudował dom sobie, a następnie zbudował kilka domków dla turystów, których chciał tam przyjmować. Niestety dla Niemca, rzeka Ukajali gwałtownie wezbrała i zniszczyła jego nieruchomości. Facet się poddał, wrócił do Europy i zostawił wszystkie domki w rękach pewnego Indianina, który mu pomagał. Ten wiązał z biznesem turystycznym wielkie nadzieje, więc wysłał syna na studia do Iquitos, aby tam nauczył się angielskiego i podstaw turystyki. Syn jednak bardziej niż do nauki przykładał się do imprez, ostatecznie porzuciwszy edukację jednocześnie złamał swojemu ojcu serce. Zrozpaczony Indianin nie potrafił patrzeć już na nieudaną inwestycję, wystawiając domy na sprzedaż i wyjeżdżając z wioski. Domki nabyło „konsorcjum” parunastu Indian, którzy po żmudnym wycinaniu drzewa, aby spłacić poprzedniego właściciela stanęli przed poważnym dylematem. Mianowicie, nie mieli pojęcia, co zrobić z tym biznesem dalej. Przypomnieli sobie wtedy o wizytówce pewnego Belga, który kiedyś w ramach jakiegoś NGOsa prowadził w dżungli warsztaty odnośnie zarządzania finansami. Indianie, po długich dysputach, czy poprosić Belga o bezpośrednią pomoc finansową, czy o reklamę na szczęście postawili na to drugie. Belg założył im stronę internetową i pomógł wspierając kilkoma organizacyjnymi radami, tym samym przyczyniając się do powstania jedynego oferującego wycieczki do dżungli Amazońskiej lodga w regionie, będącego całkowicie w rękach miejscowych. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak istotny jest to fakt. Tylko wtedy, gdy nasze pieniądze trafią bezpośrednio do rąk lokalsów możemy mieć pewność, że będzie im się opłacało chronienie zagrożonych gatunków i walka z nielegalnym kłusownictwem. Pracując u pochodzącego z zachodu właściciela biznesu turystycznego dorabianie kłusownictwem do miernej pensji może wydawać się kuszące, jednak żaden Indianin nie wystąpi przeciwko interesowi swojej wioski. Dlatego, jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli zobaczyć Amazonię w okolicach Iquitos, zdecydujcie się na Libertad Jungle Lodge. Niezwykłą przygodę w dżungli zapewnią Wam przewodnicy tacy jak May i Rollo, niezłe warunki mieszkaniowe i sanitarne wraz z pysznym wyżywieniem ułatwią Wam regenerację po ciężkim dniu pełnym wrażeń, a pod koniec pobytu, gdy będziecie płacić przy odjeździe, poczujecie się lepiej wiedząc, że dzięki takim jak Wy ludziom dżungla ma szansę zachwycić swoim pięknem nie tylko Was, ale i również przyszłe pokolenia.

Bezpośredni kontakt do Libertad Jungle Lodge: [email protected]

Bezpośredni kontakt do naszego fantastycznego przewodnika Maya: [email protected]

Strona internetowa firmy turystycznej Maya: www.allpayacu.com