zachodnioafrykański off-road

Odwiedzenie krajów Afryki Zachodniej nigdy nie było moim wielkim podróżniczym pragnieniem, jednakże kiedy fly4free podrzuciło fajną ofertę w postaci zimowych przelotów z Berlina do Dakaru długo się nie zastanawialiśmy. Do zakupu biletów skłoniła nas choćby prognozowana na przełom stycznia i lutego temperatura w tym rejonie świata- średnio o 30-40 stopni cieplej, niż w naszym Gdańsku. Dodatkowo, okoliczne atlantyckie plaże na zdjęciach prezentowały się przepięknie, a na miejscu nie mogło być przecież drogo, wobec czego Afryka Zachodnia wydawała się świetnym miejscem na wyjazd w zimie.  Niedługo późnej do wyjazdu dołączył podzielający naszą pasję do odwiedzania dziwacznych krajów koleżka o pseudonimie „Siergiej”, przy okazji wnosząc jakiś cel do wyprawy- dotrzeć poprzez Gambię i separatystyczną prowincję Senegalu Casamence do dzikiej Gwinei-Bissau.

Wyjazd nie dostarczył za wielu problemów na etapie planowania. Senegal jest byłą francuską kolonią, Gambia brytyjską, a Gwinea-Bissau portugalską, co ma odzwierciedlenie w miejscowych językach. Do Senegalu i Gambii polscy obywatele nie potrzebują wiz, do Gwinei-Bissau można wyrobić drogą e-wizę, lub skorzystać ze znacznie tańszych usług konsula w senegalskim mieście Ziguinchor. W kwestii innych formalności: do wjazdu do Gwinei Bissau wymagane jest szczepienie na żółtą febrę. Do wjazdu do Senegalu i Gambii takie szczepienia nie jest wymagane, więc zamiast przepłacać w Polsce zaszczepić się można znacznie taniej w jednym z tych krajów. Co do zagrożenia malarią- zabraliśmy ze sobą trochę Malarone w razie zachorowania. Największy problem sprawiała kwestia transportu, gdyż nauczony doświadczeniem podróżowania komunikacją publiczną w krajach trzeciego świata, forsowałem swój pomysł wypożyczenia samochodu, co nie było takie proste, gdyż sytuacja z wynajmem samochodu i przekraczaniem nim granic jest w Afryce dość skomplikowana. Sieciówek  pokroju Avisa czy Hertza albo w ogóle nie ma, albo nie wyrażają zgody na przejazd między granicami państw. Francuskojęzyczny senegalski internet również nie dostarczył nam wielu odpowiedzi,  ale za to w Gambii znaleźliśmy w miarę tanią, prywatną wypożyczalnię. Jedyny szkopuł polegał na tym, że właściciel wynajmowanego przez nas Forda Mavericka pozwolił na naszą podróż do Senegalu, ale już na Gwineę-Bissau nie wyraził zgody. Uznaliśmy jednak, że jeśli możemy formalnie przekroczyć tym pojazdem jedną granicę, to nie będzie problemu i z kolejną, a właściciel auta niekoniecznie musi być tego faktu świadom 😉

    

Wylot z Berlina do Lizbony odbywał się wcześnie rano, wobec czego wyruszyliśmy z Gdańska do stolicy Niemiec poprzedniego dnia wieczorem. Samochód zostawiliśmy na darmowym i bezpiecznym parkingu przy ulicy Sattwinkler Damm, dziesięć minut pieszo od lotniska Berlin Tegel. Przeloty odbywały się samolotami portugalskich linii TAP i muszę przyznać, że było naprawdę dobrze. Jedzonko na pokładzie bardzo nam smakowało, a miejsca na nogi było dość. Lizbonę mieliśmy już okazję wcześniej odwiedzić klika lat wcześniej przy okazji podróży do Maroka, niemniej opcja całodziennego spaceru po mieście bardzo nam odpowiadała. W samym mieście odwiedziliśmy Torre de Belem, Plac Comercio i punk widokowy Miradouro das Portas do Sol, powłóczyliśmy się pieszo po starych uliczkach, pojeździliśmy zabytkowymi tramwajami i wypiliśmy kilka win „pod chmurką”. Po bardzo mile spędzonym dniu wróciliśmy na lotnisko, skąd polecieliśmy już bezpośrednio do Dakaru. Rząd Senegalu dwa miesiące przed naszym przybyciem przeniósł lotnisko z centrum Dakaru na głęboką prowincję pięćdziesiąt kilometrów od stolicy. Po wylądowaniu i długich targach z taksówkarzami, udało nam się dojechać do zarezerwowanego wcześniej hotelu nad różowym jeziorem Lac Retba. Co prawda podczas podróży taksówka kilka razy się popsuła, ale te przejściowe niedogodności bardzo umilały widoki zza okna- masa, jakże egzotycznych dla nas, baobabów. Po ponad godzinnej podróży taksówką, niepiśmienny ochroniarz zaprowadził nas do pokoju, a my zapadliśmy wreszcie w błogi sen.

   

Po pobudce, śniadaniu i kontemplacji różowego jeziora wybraliśmy się do centrum Dakaru, celem odbycia szczepienia na żółtą febrę. Niestety, poprzez rzadko kursujące autobusy i korki w Dakarze, nie udało nam się przyjechać do punktu szczepień na czas, w związku z czym musieliśmy zaszczepić się w Gambii. Niezrażeni pierwszym niepowodzeniem pojechaliśmy na dworzec, gdzie po długich negocjacjach udało nam się dogadać się co do ceny łączonej taksówki do Kaolack, sporego miasta położonego niedaleko gambijskiej granicy. Niespodziewanie w ustaleniu korzystnej ceny pomógł nam pewien gruby, czarny jegomość, który nagle pojawił się znikąd i zaczął po francusku krzyczeć  na taksówkarzy, że takie zdzieranie z turystów jest wyjątkowo nieetyczne, albo nieekonomiczne.  Widocznie budził spory respekt miejscowych, bo podziałało. A czym jest rzeczona „łączona taksówka”? Właściciel pojazdu ogłasza, że wybiera się do innego miasta, przyjeżdża na dworzec, i czeka aż jego auto wypełni się chętnymi na ten kurs. Wato zwrócić uwagę na fakt, iż dzieje się tak dlatego, że w Afryce czas jest jedynym zasobem, którego wszyscy mają pod dostatkiem. Łączona taksówka to jedna z dwóch możliwości przemieszczania się po kraju bez własnego auta- drugą jest autobus, który zatrzymuje się na absolutnie wszystkich możliwych przystankach, przez co każda podróż dłuży się niemiłosiernie. Taksówki też nie są zbyt szybkie, ani tym bardziej wygodne (my siedzieliśmy na dodatkowej kanapie włożonej do bagażnika kombi), ale przynajmniej bezpośrednio dojechaliśmy do celu.

Po różnych przygodach związanych z nocnym poszukiwaniem noclegu (Kaolack nocą nie robi najlepszego wrażenia, w dzień zresztą też nie) udało nam się znaleźć bezpieczne schronienie i następnego dnia już bezproblemowo dojechaliśmy do Gambii, gdzie od razu zauważyliśmy, że miejscowi są nastawieni do nas znacznie bardziej przychylnie. Mam takie wrażenie, że w przeciwieństwie do Senegalu autochtoni rozumieją, że zadowolony turysta po powrocie do swojego kraju namówi swoich ziomków na przylot do Gambii, przez co ci zostawią tam więcej pieniędzy. Ogólnie, Gambijczycy są przemili i bardzo wyluzowani, nie narzucają się, a powszechnie używany angielski pomaga swobodnie wyrażać myśli.

tak wygląda centrum miejscowości Kaolack

przeprawa przez rzekę Gambię

Żeby dostać się do Banjulu, gdzie czekał na nas samochód, trzeba przepłynąć wszerz rzekę Gambię promem. Na szczęście promy kursują bardzo regularnie i są niedrogie. Kiedy już udało się nam odebrać samochód, postanowiliśmy trochę wyluzować, spędzić dzień na plaży, wreszcie zaszczepić się na żółtą febrę i odwiedzić lokalne atrakcje- w Bijilo National Park można trochę pobawić się z małpami, z kolei w Abuko Nature Reserve nie było nic specjalnie ciekawego. Kilka słów poświęcić muszę działaniu gambijskich restauracji. Wszyscy miłośnicy idei slow food powinni być zachwyceni, gdyż zamiast zaprezentować menu właściciel pyta co byśmy zjedli, po czym idzie na okoliczny targ zrobić zakupy. Na posiłek można czekać do dwóch godzin, ale mamy gwarancję świeżych składników. Muszę też przyznać murzyńskim kucharzom, że naprawdę świetnie przyprawiają swoje potrawy.

Po relaksie przyszedł czas, aby wreszcie ruszyć w drogę do Gwinei-Bissau. Opuściliśmy więc przyjazną Gambię i przejechaliśmy przez senegalską prowincję Casamance, gdzie przytrafiło nam się kilka problemów związanych z mundurowymi. Celnicy chcieli od nas łapówkę, policja narkotykowa chciała od nas łapówkę, podobnie jak prawie każdy inny cieć w mundurze. Wysokość łapówki zależy od rangi mundurowego i tego, czy faktycznie popełniliśmy jakieś przewinienie, czy po prostu znudzonych murzynów zainteresowały nasze blade twarze. Policjantom najniższego szczebla w momencie zatrzymania rozdawaliśmy lizaki i zapalniczki, co zawsze skutkowało natychmiastowym zostawieniem nas  w spokoju. Niestety, wjeżdżając do Senegalu nie wypełniliśmy jakiegoś niezwykle ważnego papierka i niezwykle ważnemu celnikowi, który to przestępstwo wykrył trzeba było już znacznie bardziej posmarować… Ogólnie Casamance zdecydowanie nie jest najszczęśliwszym miejscem na świecie, niedługo przed naszym przyjazdem rozstrzelanych zostało tam kilkanaście osób, które miało tego pecha, że zbierało chrust w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Z kolei dosłownie trzy dni przed naszym przyjazdem obrabowano i zgwałcono tam kilku turystów. Stąd moja rada- w żadnym wypadku nie jeździć tam po nocy.

   

  

  

najpopularniejsze miejscowe zwierzęta

   

Nagrodą za przejazd przez ten niezwykle skorumpowany kawałek świata była możliwość wjazdu do chyba najmniej komercyjnego kraju, jaki kiedykolwiek odwiedziliśmy- Gwinei-Bissau. Od razu udaliśmy się na wybrzeże, gdzie zatrzymaliśmy się w wiosce Varela, w jedynym hotelu w tej części kraju, prowadzonym przez podstarzałego Włocha. Poza hotelem można znaleźć tam jedynie kilka chatek, parę słabo wyposażonych sklepów sklecionych naprędce z blachy falistej i plantację marihuany. Varela znajduje się nad naprawdę przepiękną plażą, którą dzieliliśmy jedynie z zabłąkanymi krowami. Żywiliśmy się tym co ugotował nasz Włoch- a facet był naprawdę natchniony, nigdy się nie spodziewałem, że w takim kraju będziemy jeść na kolację tagliatelle z małżami 😉

puste plaże w Gwinei Bissau

Po naprawdę fajnie spędzonym w Vareli czasie zaczęliśmy bardzo długi powrót- najpierw do Gambii, gdzie odstawiliśmy samochód i jeszcze trochę poplażowaliśmy, następnie do Dakaru na lotnisko, przez Lizbonę do Berlina, a stamtąd samochodem do mroźnego Gdańska. Afryka zostawiła w nas bardzo żywe wspomnienia, każdego dnia wyjazdu naprawdę czuliśmy, że żyjemy. Z racji niewygód- ciężko na przykład znaleźć hotel, wyposażony jednocześnie w ciepłą wodę i prąd- na pewno nie jest to kierunek dla każdego. Ale tym, którzy zdecydują się wyjechać w dzicz, kraje Afryki Zachodniej mają do zaoferowania naprawdę wiele: wspaniały klimat, uśmiechniętych ludzi, wiele nieszablonowych problemów do rozwiązania, orientalnie doprawioną kuchnię i masę przygód, których zwyczajnie nie mogłem tu opisać 😉