Triple Frontera to granica trzech państw- Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Granica, obok której położone są wodospady Iguaçu, zaliczane do siedmiu cudów świata natury. A przemyt przez Potrójną Granicę jest tak wielki, że od 2002 roku pracę celników nadzoruje amerykańska CIA. Jest to również jedno z miejsc o największym wskaźniku przestępczości na świecie. Zapowiadało się więc ciekawie…
Z Rio do przygranicznego Foz do Iguaçu przylecieliśmy już po zmroku i od razu złapaliśmy autobus z lotniska do miasta. Nocleg zarezerwowaliśmy w położonym od razu za argentyńską granicą, znacznie tańszym od swojego brazylijskiego odpowiednika Puerto Iguazu, do którego mieliśmy dotrzeć kolejnym autobusem z centrum brazylijskiej miejscowości. Autobus jednak nie przyjeżdżał, więc postanowiliśmy zabrać się do Argentyny taksówką wspólnie z dwoma napotkanymi na przystanku Izraelczykami i ich sporych rozmiarów deską surfingową. Szybko wyjechaliśmy z Brazylii, ale na argentyńskiej granicy zostaliśmy zatrzymani przez donośne „Buena noches, where are you from?”. Zaczęliśmy wykrzykiwać kraje naszego pochodzenia, a celnik podejrzliwie przyglądał nam się przez szparę pomiędzy szybą a deską surfingową, po czym kazał nam wszystkim wysiąść, następnie zupełnie zignorował tłumaczącego coś po portugalsku i otwierającego bagażnik brazylijskiego taksówkarza i Żydów, a podszedł do nas i zapytał, czy chcemy zobaczyć jego dowód osobisty. Lekko zszokowani przyjrzeliśmy się dokumentowi- pogranicznik zwał się Jose Manuel Garcia Kopczynski. Powiedział nam, że jego dziadek pochodził z Mińska i wypytywał, co słychać w ojczyźnie jego przodka. I był to jedyny powód, dla którego nas zatrzymał. Zanim zdążyliśmy wyjść z osłupienia, byliśmy już w hostelu.
Nasz plan na trzy noclegi w Puerto Iguazu prezentował się następująco- pierwszego dnia mieliśmy zwiedzić słynne wodospady po argentyńskiej stronie, drugiego wybrać się do znajdujących się w Paragwaju Ciudad del Este i tamy Itaipu, a ostatniego zwiedzić brazylijski park ptaków i odjechać autobusem do oddalonego o 1000 kilometrów Florianopolis. Mieliśmy więc sporo pytań natury organizacyjnej, na które odpowiedzi udzielił nam najlepszy przyjaciel każdego backpackersa- pracownik hostelu 😉 Pytając o bezpieczeństwo w Paragwaju dowiedzieliśmy się, że zasadniczo jest bezpiecznie, jednak musimy mieć oczy dookoła głowy, ponieważ, „you’re gringo here”. Zawsze chciałem zostać nazwanym „gringo”!
Jako, że na północy Argentyny był właśnie środek zimy (25 stopni i więcej), w hostelu nie było zbyt wielu gości, jednak poznaliśmy tam bardzo ciekawego człowieka pochodzącego z Nowej Kaledonii, Clementa. Rzucił on nudną pracę w banku w swojej ojczyźnie i ruszył samotnie zwiedzać świat, chociaż po Wenezueli i Kolumbii podróżował z… Polakiem.
Argentyna- moje pierwsze skojarzenie z tym krajem to wołowina. Przepyszna, rozpływająca się w ustach, tania jak barszcz argentyńska wołowina. Polecam każdemu wybrać się w Argentynie na steki, które z powodu popularności tego mięsa i pędzącej inflacji są bardzo tanie. Co do inflacji- absolutnie nie należy wymieniać pieniędzy w kantorach, wypłacać w bankomatach, nie mówiąc już o płatności kartą. Oficjalny przelicznik peso jest co najmniej dwa razy gorszy niż ten, jaki można dostać wymieniając pieniądze na ulicy. Nie robi się tego jednak u podejrzanych typów w ciemnych zaułkach jak w filmie „Sztos”. Praktycznie każdy Argentyńczyk woli posiadać obcą walutę zamiast swojej, więc każdy chętnie wymieni pieniądze. Po około godzinie chodzenia po mieście udało nam się sprzedać brazylijskie Reale po zadowalającym nas kursie, dzięki czemu zaplanowaną na wieczór kolację mieliśmy właściwie gratis!
Od razu po wymianie wsiedliśmy w autobus jadący prosto do wodospadów. Po dotarciu okazało się niestety, że ze względu na zbyt małą ilość wody, część atrakcji jest zamknięta. Dodatkowo cena za wejście do parku rośnie praktycznie z dnia na dzień, więc nie odpowiadała tej podanej na oficjalnej stronie internetowej. Przy bramie można było kupić ręcznie rzeźbione w drewnie zwierzątka wytwarzane przez Indian Guarani, o których historii więcej można dowiedzieć się m.in. z kręconego w plenerach parku Iguaçu filmu „Misja” z 1986 roku. Co do samych wodospadów, są one absolutnie imponujące, właściwie, słowa nie wystarczają aby je opisać, a zdjęcia nie oddają tego, co można zobaczyć na żywo. Poza wodospadami, atrakcją parku są też liczne egzotyczne stworzenia- tukany, małpki, ostronosy, a nawet pancerniki. Większość z nich udało nam się zobaczyć, a ostronosy są tak śmiałe, że w licznych grupach”terroryzują” wszystkie okoliczne miejsca, w których można zwinąć coś do jedzenia. Brakowało tylko małpek. Niestety, szlak, na którym występują najczęściej, ze względu na późną godzinę został już zamknięty dla turystów, jednak postanowiliśmy się tym nie przejmować. Mimo złamania kilku zakazów i wprawnej ucieczki przed patrolującą strażniczką parku, tego dnia jedynie usłyszeliśmy małpki. Gdy zmierzchało wróciliśmy do hostelu, a dzień zwieńczyliśmy pyszną kolacją, w naprawdę eleganckiej (jak na nasze standardy) restauracji z pysznymi argentyńskimi stekami, nad których smakiem rozpływałem się kilka akapitów wyżej. Wreszcie mogliśmy też spróbować miejscowego wina, czego nie zrobiliśmy w Rio, gdyż Brazylijczycy, jak sami przyznają, dopiero zaczynają swoją przygodę z winogronami i winem, co zdecydowanie można zauważyć próbując ich wyrobów.
W pełni usatysfakcjonowani, byliśmy gotowi zobaczyć, co na nas czeka po paragwajskiej stronie granicy. Jako że kwestię transportu do Paragwaju mieliśmy już omówioną poprzedniego wieczoru, więc bez zastanowienia wyruszyliśmy w stronę portu, gdzie po wykonaniu kilku drobnych formalności, płynęliśmy już przez granicę barką pełną potencjalnych przemytników. Po zacumowaniu i dotarciu do pierwszej budki z pogranicznikami, grzecznie ustawiliśmy się w kolejce i czekaliśmy na swoją kolej, gdzie byliśmy świadkami „złapania przemytnika na gorącym uczynku”, co dokładniej polegało na tym, że strażnik odsłonił plandekę jednej z ciężarówek, która okazała się być wypełniona po brzegi nielegalnym alkoholem. Poznaliśmy wtedy również podróżujących razem Paragwajczyka i Amerykanina, co okazało się dla nas zbawienne, gdyż strażnik graniczny po obejrzeniu naszych paszportów, wyglądał na człowieka, który zdecydowanie ma jakiś problem i zaczął zadawać nam pytania po hiszpańsku, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Szczęśliwie, po interwencji naszych nowych znajomych, okazało się, że problem polega po prostu na tym, że pogranicznik nie ma pojęcia, co to Polska, gdzie jest i czy tak właściwie może nas wpuścić, ale problem został rozwiązany jednym szybkim telefonem do przełożonego.
Mogliśmy więc już ruszyć do Ciudad del Este, jednak napotkaliśmy kolejny problem – nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie możemy znaleźć jakiś środek transportu, którym dostaniemy się do miasta. Tu znów mogliśmy liczyć na naszych nowych znajomych, którzy zaproponowali nam, że zabiorą nas nie tylko do miasta, ale także na zwiedzanie Itaipu. Sama tama nie prezentuje się szczególnie interesująco, ale podczas wycieczki, można usłyszeć kilka ciekawostek. Dowiedzieliśmy się, m.in., że ze względu na położenie, zapora jest wspólną własnością Paragwaju i Brazylii i dzielą one wytworzoną energię na pół. Jednak jest tu mały haczyk, ponieważ Paragwaj zużywa jedynie ok 5 procent należącej do niego energii, na zasadach podpisanej wiele lat temu przez skorumpowany rząd umowy, resztę sprzedaje po zdecydowanie zaniżonej cenie Brazylijczykom (ok 3 dolary/MWh), którzy odsprzedają ją dalej za ok 150 dolarów/MWh. Gdyby Paragwaj mógł sprzedawać swoją nadwyżkę energii na wolnym rynku, prawdopodobnie byłby jednym z najbogatszych państw na całym kontynencie.
Po zwiedzaniu, zostaliśmy odwiezieni do Ciudad del Este. Jako, że sprawdziliśmy wcześniej informację odnośnie paragwajskiej waluty, wiedzieliśmy już, że najlepszą dla nas opcją jest skorzystanie z możliwości wybrania z bankomatu amerykańskich dolarów, bowiem kurs miejscowego guarani jest jeszcze bardziej chwiejny niż argentyńskiego peso. Wyposażeni w pieniądze i entuzjazm, ruszyliśmy więc w stronę, według zasłyszanych relacji, największego i najtańszego targowiska w Ameryce. Zdecydowanie nie ma sensu się na jego temat rozpisywać, wystarczy napisać, że byliśmy nim srogo rozczarowani, było obrzydliwie brudno, a niemili sprzedawcy przyszykowali dla nas specjalne „gringo prices” za swoje chińskie podróbki. Zmęczeni i głodni powzięliśmy więc próbę ucieczki z tego okropnego miejsca, gdzie po raz kolejny chciano nas oszukać – taksówkarze za podwiezienie na przystanek autobusowy (który jak się okazało był ok jeden kilometr dalej) życzyli sobie 40 dolarów! Na szczęście, poradziliśmy sobie sami, uciekliśmy z Paragwaju i postanowiliśmy więcej już tu nie wracać.
Ostatniego dnia pobytu w okolicach Triple Frontery, w oczekiwaniu na autobus, wybraliśmy się zobaczyć Park Ptaków po brazylijskiej stronie wodospadów Iguaçu. Jest on bardzo ciekawie zorganizowany, gdyż przechodzi się przez olbrzymie klatki z ptakami. Jeżeli zwierzaki są w nastroju, odwiedzający mogą się z nimi bawić. Nam niestety nie było dane oglądać ptaków w pełnej krasie, gdyż podczas zwiedzania rozpętała się prawdziwie tropikalna ulewa, a zmoknięte zwierzęta nie były chętne do interakcji. Ulewa ta towarzyszyła nam już do końca dnia, podczas którego mieliśmy jeszcze zaplanowane oglądanie meczu siatkówki naszej reprezentacji, rozgrywanych wówczas w Polsce Mistrzostw Świata w tej dyscyplinie. Na szczęście znaleźliśmy przyjemną libańską knajpkę z transmisją, ubraliśmy się w przygotowane na tę okazję siatkarskie czapki kibica i pod ciekawskimi i przyjaznymi spojrzeniami Brazylijczyków podziwialiśmy zwycięstwo naszej drużyny nad Rosją i awans do finału.
Po tych kilku dniach wypełnionych wrażeniami położyliśmy się w absolutnie najbardziej luksusowym autobusie, jakim mieliśmy przyjemność podróżować (w Brazylii stanowią one standard) i bez najmniejszego problemu zasnęliśmy podczas czternastogodzinnej podróży do Florianopolis.