Zachodnia Ukraina i Mołdawia z przystankiem w Naddniestrzu

Pozostając w temacie wspomnień chętnie opiszę naszą pierwszą podróż na wschód, czyli wyjazd na Ukrainę w 2013 roku. Nikt wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale była to jedna z ostaniach okazji do zapoznania się z tym pięknym krajem jeszcze przed nastaniem koszmaru wojny. Dodatkowo migracja zarobkowa z Ukrainy do Polski nie była wtedy też jeszcze tak masowa, więc z naszej perspektywy wybieraliśmy się do dość egzotycznego kraju.

Podróż do naszego wschodniego sąsiada rozpoczęliśmy od kilkunastogodzinnej jazdy pociągiem z Gdańska do Przemyśla. Po przejściu granicy w Medyce złapaliśmy marszrutkę do samego Lwowa, w którym gościliśmy parę dni. Od kilku lat Lwów jest bardzo popularnym celem weekendowych wyjazdów dla wielu Polaków, więc w internecie roi się od różnych przewodników i poradników pozwalających odkryć sekrety tego pięknego miasta. Nie będę więc tutaj opisywał knajp, które odwiedziliśmy siedem lat temu, bo to już dawno nieaktualna sprawa. Chętnie napiszę jednak, że Lwów wraz ze swoją polską atmosferą, urokliwą starówką, niskimi cenami i wszędobylskimi tramwajami bardzo nam się spodobał.

Z Lwowa postanowiliśmy dostać się autostopem do Czerniewic, a potem przejeżdżając przez Mołdawię i zwiedzając przy okazji Kiszyniów dojechać do Odessy. Z autostopem na Ukrainie nie było ciężko, naprawdę masa ludzi się zatrzymywała, ale stan nawierzchni i pojazdów sprawiał, że droga z jednej mieścinki do drugiej zajmowała naprawdę mnóstwo czasu. Dojazd z Lwowa do Czerniowiec zajął nam cały dzień, mimo że to tylko niewiele poniżej 300 kilometrów. Niestety, obraz podlwowskich wsi był w zasadzie bardzo rozpaczliwy. Wszechobecną biedę i beznadzieję najlepiej obrazuje następująca historia: podwoziło nas dwóch kierowców tira (którzy zgubili się na tych dziurawych drogach we własnym kraju), więc gdy stanęliśmy na małe zakupy postanowiłem odwdzięczyć się kierowcom kupując im fajki. W wiejskim sklepiku starowinka w chustce na głowie pokazała mi na liczydle, ile mam zapłacić, a dowiedziawszy się, że jestem z Polski, spytała, czy nie wezmę jej na oko pięćdziesięcioletniej córki do pracy. Masakra. Nie mówię, że niektóre wsie nie wyglądały malowniczo, ale ciężko bezpośrednio po takiej sytuacji kontemplować urodę stert arbuzów leżących przy drodze.

Same Czerniowce są stolicą regionu zwianego Bukowiną, gdzie ścierają się kultury ukraińska, mołdawska i rumuńska. Widać to w architekturze starego miasta, które wcale nie przypominało nam Lwowa. Po krótkim zwiedzaniu trafiliśmy do hotelu w sowieckim stylu, gdzie była nawet pani etażowa wydająca klucz do pokoju. Następnego dnia rano szukając śniadania i próbując rozkminić jak dostać się stolicy Mołdawii przypadkiem wpadliśmy na polski kościół. Zaszliśmy więc na parafię spytać o poradę i miejscowy ksiądz poczęstował nas herbatą, zorganizował bilety autobusowe do Kiszyniowa i poopowiadał trochę o swojej robocie. Autobus ogarnięty przez księdza pokonał 350 kilometrów w dziewięć godzin, wliczając w to przekraczanie granicy. Niespodziewanie więc trafiliśmy późnym wieczorem bez żadnego planu do stolicy Mołdawii. Kręcąc się i błądząc po mieście z plecakami nagle usłyszeliśmy czyjeś nawoływanie z okna. Była to jedna z tych sytuacji, gdy hostel sam nas znalazł. Będąc zaskoczeni jeszcze niższymi cenami niż w Lwowie skoczyliśmy jeszcze na kolację, wyborne białe mołdawskie wino i poszliśmy spać.

Mołdawia to dziwny kraj. Nie ma tu żadnych typowych atrakcji turystycznych, a Kiszyniowie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że to ładne miasto. Stolica była pełna kasyn, obszczanych przejść podziemnych i ulicznych targów. W tym masy starszych ludzi oferujących odpłatną usługę zważenia się na rozstawionej na ulicy wadze. Do tego nad panoramę miasta wybija się obrzydliwy hotel Cosmos. Wszystkie najważniejsze zabytki w mieście znajdują się w zasadzie przy jednej ulicy, Stefan cel Mare. Spotkani na ulicy miejscowi, wyraźnie nieprzywykli do turystów z Europy okazali się być bardzo uczynni i sympatyczni.

Ze stolicy Mołdawii do Odessy postanowiliśmy znowu pojechać autobusem. Tak się trafiło, że w rozklekotanej marszrutce usiedliśmy obok Mike’a, podróżującego samotnie Anglika, który przemierzał rzadziej odwiedzane kraje Europy w poszukiwaniu stylizowanych na brytyjskie pubów i klubów. Podczas długiej podróży Mike namówił nas na wspólny hostel w Odessie. Zanim jednak dotarliśmy do celu musieliśmy przejechać dziwaczny twór zwany Republiką Naddniestrzańską. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy spośród całego autobusu złożonego z miejscowych Ukraińców i Mołdawian, to nas, a nie Mike’a naddniestrzański pogranicznik wytypował do wręczenia sobie łapówki. Zabrał nas na bok i powiedział, że nie mamy pieczątki potwierdzającej opuszczenie Mołdawii, co było stwierdzeniem oczywistości, bo Mołdawia nie uznaje samozwańczego Naddniestrza, wobec czego wcale nie uważa, że opuściliśmy jej terytorium. W związku z brakiem pieczątki pogranicznik zażądał od nas opłaty w wysokości kilkunastu euro. Poinformowany, że nie mamy euro, zaproponował równowartość w mołdawskich leiach albo ukraińskich hrywanch. Tych walut też nie mieliśmy, ale zaproponowaliśmy płatność kartą. Celnik dał za wygraną, grożąc, że następnym razem zapłacimy podwójnie. Od tamtej pory nie odwiedziliśmy już Naddniestrza, więc nie wiemy, czy mówił prawdę 😉

W Odessie zatrzymaliśmy się wspólnie z Mike’iem w Grand Babusha Hostel niedaleko plaży. Od samego wejścia wiedziałem, że będzie tu bardzo dobrze. Gdy miła pani z recepcji spisywała dane z naszych paszportów, dwóch uprzejmych Rosjan zdążyło nas poczęstować wódką, serem, ziołem i cydrem. Przez kilka dni po prostu plażowaliśmy, imprezowaliśmy i zżywaliśmy się z ekipą, w tym z Mike’iem który kilka tygoni później odwiedził nas w Gdańsku. Tak bardzo zasiedzieliśmy się w Odessie, że zdecydowaliśmy się już nigdzie dalej nie jechać, olewając Krym, który rok później stał się już częścią Rosji. Bardzo polecam Odessę wszystkim studentom i innym budżetowym imprezowiczom, przynajmniej w 2013 roku można było się tu zatracić w całonocnej zabawie, kręcąc się taksówkami z klubu do klubu, a w portfelu raczej nie ubywało wiele gotówki. Oczywiście, są tu też niesamowicie drogie kluby dla nowobogackich Rosjan, ale przyjaźni miejscowi zdecydowanie doradzą gdzie bawić się niedrogo i bezpiecznie. Poza samymi imprezowaniami i kamienistymi plażami odwiedziliśmy też słynne z filmu „Pancernik Potiomkin” Schody Potiomkinowskie, Park Szewczenki i delfinarium.

Z Odessy do Lwowa dojechaliśmy nocnym pociągiem, kupując miejsca w plackarcie, czyli najniższej klasie. Nie byłoby tak źle, bo łóżka były w miarę wygodne, pościel czysta, a czaj podawany często, gdyby nie jeden mały szkopuł. Okna się nie otwierały, wentylacja nie działała, za oknem był upał, a ludzie się nie myli, więc smród był straszliwy. Z Lwowa do granicy dojechaliśmy ponownie marszrutką, a do Gdańska postanowiliśmy dostać się autostopem, straumatyzowani poprzednią, cuchnącą nocą. Na początku łapanie szło nam nieźle, ale przemieszczaliśmy się małymi odcinkami. Późnym wieczorem w Kielcach złapaliśmy tak zwany złoty strzał, czyli kierowcę tira, który zawiózł nas bezpośrednio do Gdańska. Facet był przy tym strasznie dziwny, bo opowiadał różne mongolskie teorie, w stylu tego że Szczecin, Poznań czy Wrocław tak naprawdę należą do Niemiec, ale Amerykanie przekonali Angelę Merkel, żeby oddała nam te miasta. No cóż, gdy ktoś podwozi cię za darmo 500 kilometrów w środku nocy, to w takiej sytuacji grzecznie się uśmiechasz, czasem potakujesz i dodajesz „o, to ciekawe”. Po wielu podobnych wykładach dotarliśmy bezpiecznie do Gdańska, a wysiadając z szoferki tira zorientowałem się, że zgubiłem buta. Nie zadawałem jednak zbędnych pytań.