Kresy Wschodnie po raz pierwszy

Związana z koronawirusem sytuacja na świecie nie tylko odwołała wiele zaplanowanych już podróży, ale i z dużym prawdopodobieństwem wpłynie na wybór bliższych sąsiadów ponad dalekimi wojażami tuż po ponownym otwarciu granic. W 2014 roku odbyliśmy z Gosią autostopową podróż po Litwie i Białorusi, więc może moje wspominki z tego wyjazdu akurat natchną kogoś do wyjazdu w ten ciekawy zakątek świata.

Zanim zdecydowaliśmy się odwiedzić Białoruś, informacje na temat tego kraju czerpaliśmy głównie z mediów. Największym zarzutem opinii publicznej wobec Białorusi był brak demokracji równoznaczny z reżimem Łukaszenki. Ponadto, w Europie tylko u naszego wschodniego sąsiada wykonuje się jeszcze karę śmierci. Strzelam, że nie byłem jedyną osobą, która w związku z tymi faktami wyobrażała sobie Białoruś jako dość ponurą krainę i nie wyrywała się specjalnie do odwiedzenia tego kraju.

Jednakże w 2014 roku zorganizowano w Mińsku mistrzostwa świata w hokeju na lodzie. Ważny bilet na mecz był praktycznie równoznaczny z wizą do tego kraju, więc wybrało się tam wielu podróżników, niekoniecznie entuzjastów hokeja. W internecie zahuczało od relacji ludzi, którzy wrócili z Białorusi, wszystkie opinie były bardzo pozytywne i zachęcały do zobaczenia tego kraju na własne oczy. Kiedy jeszcze okazało się, że konsulat w Gdańsku jest od nas oddalony o trzy kilometry, decyzja zapadła. Korzystając ze studenckich wakacji jedziemy na Białoruś, po drodze zwiedzając Wilno, najlepiej autostopem.

Nie przybliżę teraz konkretnych informacji, jakich dokumentów wymagano do wizy w 2014 roku, bowiem po pierwsze już nie pamiętam, a po drugie sądzę, że od tamtej pory przepisy wielokrotnie się zmieniły. Możemy już bez wizy zwiedzać tereny przygraniczne z Polską i Mińsk w wypadku podróży lotniczej.

Podróż z Gdańska do Wilna przebiegła nam bardzo sprawnie, udało nam się pokonać te trasę w mniej niż dziesięć godzin. Jak to z autostopem bywa, podwiozło nas kilka ciekawych osobistości. Jechaliśmy z szefową największej w Polsce firmy produkującej akcesoria akwarystyczne, a także z chorym na raka myśliwym, księdzem, starym Litwinem podróżującym w interesach, młodym Białorusinem jadącym na wczasy, a nawet z aptekarką, która katowała w aucie płytę KaeNa (nie sprawdzajcie). Gdy teraz to piszę, to żałuję trochę, że tak rzadko jeździmy już stopem.

W Wilnie zostaliśmy trzy noce, śpiąc w hostelu niedaleko dworca. Jak przystało na dobrych Polaków, zwiedzanie miasta jeszcze tego samego dnia rozpoczęliśmy od zobaczenia naszego odpowiednika Mekki – Ostrej Bramy, ze słynnym obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Niestety, najbliższy temu cudownemu miejscu bankomat wciągnął moją kartę, więc nie byliśmy za bardzo w nastroju i nie udzieliła nam się egzaltacja tłumów rodaków.

Następne dwa dni poświęciliśmy na zwiedzanie Wilna, gdzie poza cmentarzem na Rossie (byłem tam już kiedyś wcześniej) zobaczyliśmy wszystkie główne atrakcje miasta. Stare miasto z okazałym Placem Katedralnym, dzielnica Żydowska, Kościół świętej Anny czy Wysoki Zamek robią wrażenie, ale nam najbardziej do gustu przypadła artystyczna dzielnica Zarzecze (Užupis). Przypomniało mi się też, jak bardzo lubię kuchnię litewską- chłodnik, cepeliny czy kindziuk to jedne z moich ulubionych potraw. Jednego wieczora spotkaliśmy się ze znajomą parą Litwinów poznaną wcześniej (zabrali nas kiedyś na stopa podróżując po Polsce, a my zaprosiliśmy ich do siebie na noc), którzy pokazali nam nocne życie w Wilnie.

Po odpoczynku w stolicy Litwy przyszła pora na zwiedzanie Białorusi. Jedyny fragment naszej podróży nie autostopem pokonaliśmy z Wilna do Mińska, jadąc pociągiem, a konkretnie wyprodukowanym w Bydgoszczy składem PESA. Podróż i kontrola graniczna minęły bardzo szybko, więc chwilę po wyjeździe z Wilna znaleźliśmy się już na dworcu głównym w Mińsku. gdzie w jednej z pobliskich restauracji oczekiwał na nas już nasz gospodarz z couchsurfingu, Wowa. Wowa i jego żona Julia byli najwspanialszymi ludźmi jacy udzielili nam swojej kanapy. Nie dość, że spędzali z nami praktycznie cały czas, bawiąc nas ciekawymi historiami i pokazując swoje miasto z perspektywy, której sami byśmy nigdy nie poznali, to jeszcze oboje fantastycznie mówią po polsku. Po spędzeniu u nich kilku dni, oboje odnieśliśmy wrażenie, że gdybyśmy tylko poprosili, to podzieliliby się ze nami przysłowiową ostatnią koszulą. Nie ukrywam, że osoby Juli i Wowy wpłynęły na moje ogólne spojrzenie na Białorusinów. Ale podczas pobytu w tym kraju naprawdę spotykaliśmy same fantastyczne osoby, z dwoma wyjątkami, o których później.

Nie będę kłamał, pomimo faktu, że nasi gospodarze włożyli sporo wysiłku, aby pokazać nam kilka fajnych terenów zielonych i klimatycznych miejscówek, Mińsk nie jest miastem, w którym kiedykolwiek chciałbym zamieszkać. Dokładnie tak wyobrażałem sobie komunistyczny moloch. Wszystkie budynki, ulice czy place są gigantyczne, sprawiając wrażenie, że człowiek naprawdę czuje się malutki przy takiej architekturze. Ja zdecydowanie czuje się lepiej w niskiej zabudowie. Do tego wszechobecne posągi Lenina i czerwone gwiazdy także nie poprawiają samopoczucia turystów. Postanowiliśmy sprawdzić, czy to prawda, że nie można fotografować pomników Lenina od tyłu. Faktycznie, po zrobieniu takiego zdjęcia podszedł do nas uprzejmy pan milicjant, prosząc o okazanie aparatu, kazał usunąć „niekorzystne” zdjęcie wielkiego wodza, a także inne, na którym zrobiliśmy zdjęcie jakiemuś mundurowemu. Natomiast miasto było niezwykle czyste, system metra bardzo tani i sprawny, zaś ludzie do bólu uczciwi w wydawaniu skomplikowanej reszty (byliśmy tam przed denominacją). W jednym z pubów zobaczyliśmy też finał mistrzostw świata w Brazylii.

Po zwiedzaniu Mińska pożegnaliśmy się z Julią i Wową i ruszyliśmy stopem do przygranicznego Grodna. Na nasze szczęście system dróg na Białorusi nie jest zbyt skomplikowany, więc dojazd do celu również przebiegł nam bardzo sprawnie w towarzystwie miłego kierowcy tira. W Grodnie zatrzymaliśmy się tylko na jedną noc, więc od razu ruszyliśmy pozwiedzać. W tym celu skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej, pytając jakąś dziewczynę na przystanku, gdzie tu się kupuje bilety na autobus. Dziewczyna odparła, że u kierowcy, więc spokojnie wsiedliśmy do podjeżdżającego autobusu. Po chwili okazało się, że kierowca biletów nie ma, bo mu się skończyły, a dosłownie chwilę później, na następnym przystanku, wsiadła wycięta jakby z „Misia” Barei dorodna kontrolerka biletów w starszym wieku. Szybko wywiązała się dyskusja pomiędzy nią, a innym pasażerem, który był w takiej samej sytuacji jak my. Pani kontrolerki nie interesował fakt, że kierowca nie miał już biletów, my oczywiście nic o żadnych biletach nie wiemy, po rusku nie rozumiemy ani słowa, i gównie patrzymy sobie na buty. Gdy kontrolerka wystawiała dyskutantowi mandat, dziewczyna, która wcześniej na przystanku udzieliła nam informacji podeszła do nas i cichaczem przekazała nam dwa skasowane bilety. Pokazaliśmy je kontrolerce, która chyba przejrzała fortel, ale nie bardzo miała co zrobić w tej sytuacji. Opisałem tę historie tak szczegółowo tylko dlatego, że jeśli miałbym komuś opowiedzieć o narodowym białoruskim duchu, podałbym przykład zachowania tej dziewczyny od biletów.

Samo Grodno to przepięknie, położone nad rzeką Niemen miasto. W kontraście z Mińskiem było nam tutaj naprawdę cudownie, zwłaszcza, że załapaliśmy się na przepyszne placki z kawiorem w jakieś położonej nad rzeką restauracyjce. Szkoda, że mieliśmy tam tylko jeden dzień, z chęcią wróciłbym tutaj na dłużej kiedyś w przyszłości. Tylko tym razem zatrzymałbym się w hotelu, bowiem w Grodnie dla odmiany mieliśmy niezbyt sympatycznych gospodarzy na couchsurfingu. Trafiliśmy do pewnej rosyjskiej pary z małym dzieckiem, od razu widać było, że żadnej chemii między nami nie ma i nie będzie. Facet był jeszcze ok, po prostu małomówny koleś, ale jego żona była strasznie ciekawska. Przypominam, w 2014 roku konflikt na Ukrainie dopiero się rozpoczynał, a panią gospodarz szalenie interesowało, co sądzimy na temat tej wojny. Standardowa w takich sytuacjach odpowiedź „nie interesujemy się polityką” rozsierdziła panią jeszcze bardziej. Gospodyni zaczęła się na nas praktycznie wydzierać, że co nie przyjadą do niej Polacy, to nikt się nie interesuje polityką. Zanim jednak udało jej się nas jakoś bardziej zirytować, napiętą sytuację rozwiązała najmniej oczekiwana osoba. Mianowicie małe dziecko mamusi pochłoniętej polityczną dyskusją postanowiło spaść z taborecika prosto na buźkę. Gospodyni uciekła zajmować się dzieckiem do innego pokoju, a my wraz z gospodarzem dopiliśmy w milczeniu czaj i poszliśmy spać, zaś rano zwinęliśmy się bez pożegnania. Kontrolę graniczną przeszliśmy ekspresowo, a do domu wróciliśmy już autostopem bez większych przygód.