Filipiny- relaks w raju

Znalezienie się na Filipinach w lutym tego roku wymagało od nas sporo determinacji, o czym pisała Gosia w poprzednim wpisie. Po tym jak solidnie zmarzliśmy w Seulu pierwsze zderzenie z tropikalną aurą Filipin zadośćuczyniło nam poprzedni stres i zmęczenie. Ponadto, wyjątkowo zaplanowaliśmy wszystkie atrakcje i noclegi jeszcze przed wylotem, więc na miejscu mogliśmy skupić się na słodkim relaksie i cieszeniu się chwilą.

Nasz plan na niecałe dwa tygodnie na Filipinach był dość prosty. W pierwszej kolejności przylecieliśmy na wyspę Busuanga, gdzie głównym celem był island-hopping po okolicach Coron. Następnie polecieliśmy do Cebu, potem do Oslob, aby oglądać rekiny wielorybie i wreszcie na Bohol, aby poplażować, zobaczyć słynne Czekoladowe Wzgórza i odwiedzić wyraki filipińskie w jednym z sanktuariów. Po niewielkiej liczbie kolejnych miejsc do obejrzenia ewidentnie widać, że pojechaliśmy tam głównie odpocząć i cieszyć się słońcem zamiast naszą zimową aurą.

Przed przylotem na wyspę Busuanga staliśmy przed klasycznym dylematem- czy decydując się na wypoczynek na Palawanie, pojechać do El Nido czy do Coron, a może do obu tych miejsc? Nasz początkowy plan zakładał przelot do Puerto Princessa, zwiedzanie podziemnej rzeki, przejazd do El Nido i prom do Coron, a stamtąd przelot do Cebu. Poprzez odwołanie rezerwacji spowodowane koronawirusem mieliśmy okazję jeszcze raz zaplanować wyjazd, ale tym razem postawiliśmy na pięć dni na Coron. I zdecydowanie nie żałujemy! Dlaczego warto postawić akurat na Coron? Po pierwsze, luty to szczyt sezonu na Filipinach, więc w El Nido, będącym najpopularniejszym miejscem na Palawanie, można spodziewać się największych tłumów. Na Coron zaś było dość kameralnie. Poza tym z tego co czytaliśmy przed wyjazdem, w okolicach Busuangi rafy koralowe są w lepszym stanie, jest sporo wraków na głębokości kilku metrów, a więc dostępnych podczas snorkelingu.

Wyspa Busuanga sama w sobie nie jest zbyt ciekawa, ale na jej południowym krańcu znajduje się miasteczko Coron Town Proper, skąd można dopłynąć łodzią w wiele przepięknych miejsc. Dlatego zatrzymaliśmy się w przyzwoitym hoteliku położonym w dystansie pieszym od portu. Pokręciliśmy się trochę po okolicznych biurach turystycznych i zdecydowaliśmy się wykupić u jednej sympatycznej pani cztery całodzienne rejsy po okolicznych wyspach, rafach, wrakach i laguanach, a także jedną wieczorną przejażdżkę w celu zobaczenia fluorescencyjnego planktonu. Każdy kolejny dzień upływał nam bardzo podobnie: dość wczesna pobudka, śniadanko w hotelu, spacer do portu, rejs z kilkoma przystankami po drodze (w tym oczywiście przystanek na lunch) aż do wieczora, powrót na wyspę, kolacja, kilka drinków (butelka rumu kosztuje tu równowartość pięciu złotych) i lulu. Biura sprzedają kilka możliwych opcji wycieczek, my z racji sporej ilości czasu postawiliśmy kupić wszystkie- toury A, B, C i D. Zobaczyliśmy odpowiednio:

Tour A: Siete Picados, Kayangan Lake, Big Lagoon, Coral Garden, CYC Beach.

Tour B: Barracuda Lake, Twin Lagoon, Banul Beach, Sunset Beach, Skeleton Wreck, Las Islas de Corals.

Tour D: Pass Island, Lusong Coral Garden, Lusong GunBoat Shipwreck, East Tangat Wreck.

Tour C: Malcapuya Island, Bulog Dos Island, Banana Island.

Każdego dnia wypływaliśmy na inny rejs z inną grupą przypadkowych turystów. Zawsze mieliśmy dla siebie jednak dość miejsca na łódce i nie było to w żaden sposób uciążliwe towarzystwo. Takie codzienne pływanie, opalanie się na łodzi, snorkowanie wśród raf koralowych, kolorowych ryb i doskonale widocznych wraków z czasów II wojny światowej, poprzeplatane relaksem na rajskich plażach i w błękitnych lagunach sprawiło, że wypoczęliśmy jak nigdy. Jednego wieczora wybraliśmy się na wschodnią część wyspy Busuanga, aby z wysokości kajaka podziwiać fluorescencyjny plankton. W praktyce wygląda to w ten sposób, że po włożeniu ręki do wody i wykonaniu ruchu, za ręką pozostaje na chwilę świecąca poświata. Totalnie psychodeliczne doświadczenie.

Żeby nie było jednak tak słodko, muszę napisać o dwóch dość sporych minusach Filipin. Po pierwsze, nie będę oryginalny, ale w kwestii jedzenia sytuacja jest prosta, jak mamy szczęście, to jedzenie będzie średnie, a jak nie będziemy mieć szczęścia, to będzie do dupy. Filipińczycy tak samo jak do jakości swojej kuchni przykładają się do innych spraw, stąd generalny chaos. Codziennie rano w porcie przed wyruszeniem w drogę oglądaliśmy iście dantejskie sceny- łodzie notorycznie zderzały się ze sobą, wracając na brzeg po zapomnianych pasażerów. Na przystani panował zupełny harmider; ani turyści, ani organizatorzy nie mieli pojęcia na jaką łódź kto powinien wsiąść. Ale tak tu po prostu jest. Filipińczycy są bardzo pogodnymi ludźmi, ale niestety spryt ani organizacja nie są ich największymi zaletami. Ma to też swoje plusy- nie trzeba się obawiać oszustw ani scamów, gdyż mieszkańcy Filipin nie są zbyt przebiegli.

Po kilkudniowym island hoppingu polecieliśmy do Cebu, skąd taksówką pojechaliśmy do wioski Oslob, aby na własne oczy zobaczyć największe ryby na świecie- rekiny wielorybie. Są to gigantyczne, planktonożerne ryby, dorastające do 18 metrów długości i 13 ton wagi. Relacjom tej małej rybackiej wioski z rekinami wielorybimi przez lata towarzyszyło wiele kontrowersji, jednak na chwilę obecną sytuacja jest unormowana. Codziennie wcześnie rano odbywa się karmienie rekinów, któremu towarzyszy masa łodzi wiosłowych wypełnionych turystami. Rekiny dostają tylko niewielką część swojego dziennego zapotrzebowania energetycznego, więc nie zaprzestają zwykłego żerowania, a miejscowi zamiast na nie polować pokazują je uradowanym turystom. W wodzie z rekinami spędzamy tylko pół godziny, jednak dla mnie było to spełnienie marzeń i zdecydowanie główny punkt wyjazdu.

Z Oslob wybraliśmy się promem na wysepkę Panglao, gdzie spędziliśmy kilka dni na samym plażowaniu i odpoczynku. Podczas ostatniego pełnego dnia pobytu na Filipinach wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy zobaczyć dwie największe atrakcje wyspy Bohol, która łączy się z Panglao mostem. Mowa oczywiście o Czekoladowych Wzgórzach i wyrakach filipińskich. Swoją nazwę wzgórza zawdzięczają kolorowi, jaki przyjmują w okresie pory suchej. Intensywnie operujące w tym okresie słońce powoduje szybkie wysychanie cienkiej warstwy gleby porastającej wzgórza trawy, która zmienia swe zabarwienie na kolor czekoladowy. Wzgórz jest cała masa, ale najlepiej można je zobaczyć z punktu obserwacyjnego, na który wchodzi się około dwudziestu minut z poziomu parkingu.

Nie da się odmówić uroku wizytówce Filipin, ale zdecydowanie spotkanie z wyrakami filipińskimi przyćmiło poprzednio odwiedzoną atrakcję. Wyrak to niewielki naczelny, z oczami większymi od mózgu. W dzień śpi, w nocy poluje, zaś prezentuje się cudownie w każdych warunkach 😉 Wyraki odwiedzić możemy w sanktuariach, gdzie wiemy, ze mają zapewnione dobre warunki życiowe. Kilka ciekawostek na temat tego zwierzaka- specyficzna szyja pozwala temu małemu drapieżnikowi na obrót głowy o całe 180 stopni, a do tego te maluchy potrafią skakać na dystans nawet sześciu metrów! Po spotkaniu z tymi sympatycznymi zwierzątkami oddaliśmy samochód, wróciliśmy promem do Cebu, po drodze widząc wielki pożar miasta. Następnego dnia spędziliśmy sporo czasu na przesiadce na lotnisku w Manili (zdecydowanie polecamy tanie fotele z masażem), skąd wróciliśmy do Seulu, a potem do kraju.