Od dawna mieliśmy ochotę na podróż, podczas której nie ograniczałaby nas zbytnio czas. Chcieliśmy po prostu przygotować sobie wstępną trasę, zaznaczyć na niej punkty, które planowaliśmy zwiedzić, spakować się w plecaki, zabrać namiot i jeździć autostopem. Jednym słowem- cieszyć się podczas wyjazdu całkowitą wolnością. Postanowiliśmy zwiedzić więc Turcję, Gruzję, Armenię i Azerbejdżan, kraje mocno zróżnicowane, zarówno topograficznie jak i kulturowo. Tym, co przesądziło ostatecznie o wyjeździe w te rejony były opowieści o wielkiej gościnności i otwartości lokalsów oraz bardzo przystępne ceny, czyli czynniki bardzo ułatwiające zrezygnowanie ze szczegółowego planu podróży.
Plan prezentował się następująco: na początku sierpnia polecieliśmy z Warszawy do Budapesztu, skąd dzień później dostaliśmy się do Stambułu, wszystkie loty oczywiście Wizzairem 😉 Planowaliśmy zwiedzić największe miasto Turcji, następnie zobaczyć Pamukkale, stamtąd dotrzeć nad Morze Śródziemne, gdzie chcieliśmy trochę poplażować i odpocząć. Następna w kolejce była Kapadocja i czekający nas tam przelot balonem, skąd planowaliśmy wybrać się jeszcze na lekki treking w położonych na północy Górach Pontyjskich. Stamtąd już rzut beretem do Gruzji i ponownego lenistwa w Batumi nad Morzem Czarnym, a potem udać mieliśmy się pod górę Kazbek i do Tbilisi. Ze stolicy Gruzji dotrzeć chcieliśmy do stolicy Azerbejdżanu i znajdujących się nieopodal unikatowych błotnych wulkanów. Na deser został jeszcze przejazd dookoła Armenii w poszukiwaniu przepięknie usytuowanych monastyrów i powrót do Gruzji, gdzie w Kutaisi, w miesiącu od opuszczenia Polski czekać miał na nas powrotny samolot do Warszawy. Cała trasa wyniosła około 5, 500 km, które w zdecydowanej większości pokonaliśmy stopem (trzy razy oszukaliśmy- zaliczyliśmy dwa kursy autobusem i jeden pociąg).
Przechodząc do właściwej opowieści- nie mieliśmy zbyt dużo czasu w Budapeszcie, gdyż przylecieliśmy do stolicy Węgier po południu, a opuścić ją mieliśmy rankiem następnego dnia. Na szczęście udało nam się już wcześniej zwiedzić to piękne miasto, pozwoliliśmy sobie więc tylko na spacer dookoła lubianych przez nas najsłynniejszych punktów turystycznych (Parlament, Most Łańcuchowy, Baszta Rybacka, etc.) oraz pyszny obiad w postaci gulaszu popijanego Tokajem i wróciliśmy spać do hostelu.
Następnego dnia koło południa byliśmy już w Stambule. Pierwszą rzeczą, jaka uświadomiła nam, że nie jesteśmy już w Unii Europejskiej była straszliwie długa kolejka do odprawy paszportowej. Po odczekaniu swojego i okazaniu celnikowi kupionej wcześniej wizy dostaliśmy zgodę na wkroczenie na teren stolicy Turcji. I tu spotkała nas pierwsza niespodzianka- okazało się, że jesteśmy na zupełnie innym lotnisku niż sądziliśmy, że wylądujemy 😉 Wizzair lata na lotnisko Stambuł-Sabiha Gökçen, które jest oddalone od leżącej w centrum dzielnicy Sultanahmet o około 2 godziny jazdy komunikacją miejską. Wystarczy wspomnieć, że lotnisko znajduje się po azjatyckiej stronie miasta, więc aby dostać się do najbardziej popularnej wśród turystów bazy noclegowej trzeba przepłynąć promem przez cieśninę Bosfor. Nabyliśmy więc szybko kartę miejską Istanbulkart ważną na wszelkie rodzaje transportu publicznego (metro, autobusy, tramwaje, a nawet promy).
Bez większych problemów dotarliśmy do hostelu, na który zdecydowaliśmy się ze względu na fantastyczny widok na Błękitny Meczet z położonego na dachu tarasu. Taras okazał się dodatkowo pełnić rolę nieoficjalnego centrum towarzyskiego dla odwiedzających Stambuł backpackersów. Zanim więc na dobre udało nam się zameldować, zostaliśmy poczęstowani turecką herbatą, a kolega właściciela hostelu imieniem Bulent zaprosił nas do siebie na kolację. Z zasady nigdy nie odmawiamy gościny, chociaż uprzedzając trochę wydarzenia muszę przyznać, że gdyby faktycznie przyjmować w Turcji absolutnie każde zaproszenie na rozmowę przy herbacie, mogłoby nie starczyć już czasu na nic innego 😉 Na kolację zaproszone zostały też dwie inne, pochodzące z Australii i Stanów podróżniczki. Do Bulenta wybraliśmy się wspólnie metrem; w czasie jazdy zaczepił nas nieznajomy Turek i poczęstował miejscowymi słodyczami, życząc miłego pobytu w jego kraju. Bulent zaprosił nas na „skromy posiłek”, który po kilku godzinach gotowania przerodził się w ucztę, składającą się z sześciu dań. W trakcie pysznej kolacji wspomaganej tureckim Raki wywiązała się między nami bardzo ciekawa rozmowa, podczas której okazało się, że nasz gospodarz zajmuje się sprzedażą silników odrzutowych do samolotów, a w związku ze swoją profesją zwiedził chyba pół świata. Był on również wielkim patriotą i z dumą opowiadał nam o swoim kraju, z jego ust też usłyszeliśmy pierwszy ( i nie ostatni w Turcji ) raz stwierdzenie, że Sobieski pokonując Turków pod Wiedniem zmienił świat. Wracaliśmy taksówką, (5 pasażerów? żaden problem 😉 ) a pod wejściem do hostelu zdaliśmy sobie sprawę, że bardo nas suszy. Pierwsi przypadkowo napotkani na ulicy ludzie, zapytani o to, gdzie jest jakiś najbliższy sklep, poczęstowali nas butelką wody. Szedłem spać z myślą, że Turcja to chyba najbardziej gościnny kraj, jaki do tej pory odwiedziliśmy.
Następnego dnia po wstaniu zjedliśmy pierwsze z serii wielu identycznych tureckich śniadań- chleb, słony ser, pomidory, oliwki i nieśmiertelne jajo na twardo. Napełniwszy brzuchy zabraliśmy się za zwiedzanie połączone z włóczeniem się po mieście. Zobaczyliśmy większość klasycznych atrakcji- Pałac Topkapi, Hagia Sophię i małą Hagia Sophię, Błękitny Meczet i Wielki Bazar. Meczety, zarówno z wewnątrz jak i zewnątrz robią ogromne wrażenie. Z kolei Wielki Bazar, skądinąd najczęściej odwiedzana na świecie atrakcja turystyczna, w moim mniemaniu mocno rozczarowuje, nie wytrzymując porównania z np. sukami w marokańskim Fezie. Jest zdecydowanie zbyt nowoczesny i przypomina raczej olbrzymi supermarket a nie orientalny bazar. Zmęczeni całodziennym zwiedzaniem w upalnej pogodzie, wybraliśmy się na wycieczkę statkiem wzdłuż obu brzegów Bosforu połączoną z podziwianiem zachodu słońca. Obie strony jedynego położonego na dwóch kontynentach miasta diametralnie się od siebie różnią- europejska sprawia wrażenie znacznie bogatszej i nowocześniejszej, z kolei azjatycka wydaje się znaczenie bardziej egzotyczna i ciekawa. Udało nam się też zjeść fenomenalny kebab w polecanej przez lokalsów knajpie, wieczorem zaś, w miłej atmosferze wypiliśmy kilka niezłych tureckich piwek na tarasie naszego hostelu.
Ostatniego dnia w Stambule zwiedziliśmy Bazar Egipski (zwany również bazarem z przyprawami, znacznie bardziej klimatyczny od Wielkiego Bazaru), Meczet Sulejmana oraz wnętrze Błękitnego Meczetu. Stambuł ze swoją ponad 2500-letnią historią i cudowną, orientalną architekturą zrobił na nas kolosalne wrażenie i mimo spędzonych tam trzech dni, czuliśmy spory niedosyt. Niestety, pora była się zbierać, zjedliśmy więc kolejny dobry obiad (kolejny kebab), a wieczorem udaliśmy się na dworzec, gdzie kupiliśmy bilety na nocny autobus do Pamukkale. Uznaliśmy, że wydostanie się autostopem z 14milionowej metropolii może być mocno utrudnione, a jadąc nocnym autobusem, zyskujemy masę czasu, niestety, kosztem nieprzespanej nocy…