RPA jest krajem, przed odwiedzeniem którego wiele osób nas ostrzegało: niechybnie mieli nas okraść, zgwałcić i zabić zaraz po przylocie. Uprzedzając fakty- nic złego nam się nie stało, Republikę Południowej Afryki opuściliśmy cali, zdrowi i w świetnych humorach, a w tym wpisie postaram się rozprawić z pewnymi stereotypami oczerniającymi ten kraj.
Do Johannesburga dostaliśmy się z Rzymu, z krótką przesiadką w Addis Abebie, na pokładzie Dreamlinera należącego do ponoć najlepszego afrykańskiego przewoźnika, linii lotniczych Ethiopian. Przelot upłynął nam dosyć szybko i komfortowo. Po wylądowaniu w Johannesburgu wypłaciliśmy trochę miejscowej waluty, odebraliśmy z wypożyczalni nasz niezawodny, przystosowany do trudnych warunków pojazd- Kię Picanto i rozpoczęliśmy podróż do oddalonej o 400km miejscowości Graskop, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy sobie nocleg. Ruch w RPA jest lewostronny (kierowcy ponoć jeżdżą jak samobójcy), a za każdym przydrożnym krzakiem miała czaić się na nas gromada czarnych napastników, przygotowanych na to, by odebrać nam dobytek i życie, dlatego początek naszej podróży był wyjątkowo stresujący. Po opuszczeniu obszaru metropolitarnego Johannesburga szybko jednak się okazało, że jeszcze nigdy nie jeździłem w równie komfortowych warunkach- ruch na drogach jest bardzo mały, a stan głównych dróg tak dobry, że pokonanie nawet tak długiego odcinka drogi okazało się przyjemnością. Szybko dowiedzieliśmy się też, że samochody z wypożyczalni mają wmontowane specjalne zabezpieczenia, uniemożliwiające dalszą sprzedaż kradzionego pojazdu, o czym ponoć wie każdy potencjalny złodziej, co sprawiło, że poczuliśmy się znacznie bezpieczniej.
Mimo, że Polska i RPA znajdują się w tej samej strefie czasowej to odczuwalna „różnica czasu” jest bardzo duża, ponieważ w tym afrykańskim kraju życie umiera około 18, wraz z zachodzącym słońcem. Brak ulicznego oświetlenia i mnogość dzikiej zwierzyny lubującej się w nocnych wycieczkach po drogach sprawia, że (poza małymi wyjątkami) staraliśmy się nie jeździć po zmroku. Ogólnie rzecz biorąc niewiele jest do roboty na prowincji po zmroku- atrakcje turystyczne i sklepy są już zamknięte, knajpy zaczynają się zamykać, a najlepszym źródłem światła staje się księżyc i gwiazdy.
Parę słów o mieszkańcach- nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać po ludziach w tym kraju, wobec czego zostaliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Uprzejmość, bezinteresowność, uczynność i permanentny uśmiech są cechami typowymi dla Południowoafrykańczyków, niezależnie od koloru skóry. Z tego co zaobserwowaliśmy, różne grupy etniczne także odnoszą się do siebie bardzo przychylnie. Mieliśmy okazję przebywać w Durbanie na popijawie, w której poza nami uczestniczyli też afrykanerscy „rednecks” i Zulusi. Jeden z białych, grubawy, młody chłopak o aparycji statystycznego Walijczyka pod wpływem alkoholu ujawnił swoją biegłą znajomość języka zulu- czym zaszokował w równym stopniu murzynów i nas. Okazało się, że w prowincji KwaZulu-Natal biali ranczerzy są w zdecydowanej mniejszości, a okoliczna ludność w szkołach uczy się, obok angielskiego i afrikaans (języka potomków Holendrów) mowy Zulusów. Czy to względy praktyczne, czy dziedzictwo Mandeli- biali jakoś dogadują się z czarnymi, a przemocy jest coraz mniej.
W poprzednim wpisie Gosia opisała safari w Parku Krugera i Panorama Road, stamtąd udaliśmy się Durbanu, po drodze przejeżdżając przez mikropaństwo Swazlialnd (inaczej Suazi). Kraj ten, będący ostatnią monarchia absolutną w Afryce nie jest zbyt wesołym miejscem- ponoć ponad 25% populacji jest zakażona wirusem HIV, oczekiwana długość życia w związku z tym faktem wynosi 32 lata, problem biedy jest olbrzymi, a drogi momentami bywają bardziej gówniane niż w Albanii. My wybraliśmy się po drodze do Mlilwane Wildlife Sanctuary- miejsca, gdzie wśród dzikich zwierząt można chodzić na piechotę 😉 W „luksusowym” hostelu, w którym się zatrzymaliśmy co chwila następowały awarie prądu, a obsługa, ubrana w tradycyjne stroje, przyrządziła nam na śniadanie jajecznicę z ogniska. Jeszcze jedna myśl- Suazi jest ponoć bardziej „afrykańskie” niż RPA, co oznacza, że wszystko załatwi się tam baaardzo wolno- i faktycznie, każda formalność trwała tam wieki.
Ostatnim punktem wycieczki był Durban, gdzie naszym głównym planem był odpoczynek i plażowanie nad Oceanem Indyjskim. Niestety, pogoda sprawiła nam psikusa i w Durbanie było zimno, wietrznie, sztormowo i ciągle lało jak z cebra. Nie zniechęciło mnie to do podjęcia próby kąpieli w oceanie, ale po wejściu do wody po kostki jakaś „niepozorna” fala postanowiła przewrócić mnie na plecy i zaatakować kamieniami, więc sobie odpuściłem. Zwiedziliśmy więc Durban i okolice (w tym największe na południowej półkuli oceanarium uShaka Marine World) i kilka ładnych punktów widokowych. Ostatniego dnia pobytu pogoda nieznacznie się poprawiła i umożliwiła nam szybką kąpiel w oceanie, tuż przed przelotem do Dubaju, o którym będzie kolejny odcinek.