polowanie na zorzę na Islandii cz. 2

Trzeciego dnia na Islandii mieliśmy mały problem- nasz pierwotny, trochę utopijny plan zakładał, że jednego dnia wyruszymy na północ i zwiedzimy m.in. wodospady Gullfoss i gejzer Geysir – trasa około 100 km, a następnego na wschód, w stronę jednego z islandzkich lodowców – około 300 km. Jednak ze względu na fakt, że jeden dzień już nam odpadł, a zrobienie obu tras jednocześnie było bardzo abstrakcyjne, stanęliśmy następnego ranka przed ciężkim wyborem. Zdecydowaliśmy się jednak na tę krótszą i „mniej wietrzną” według obecnych prognoz.

Nasze "terenowe" auto

Nasze „terenowe” auto

Droga była przejezdna, co w praktyce oznaczało, że pozwalała nam na jazdę z prędkością ok 40 km/h, z dodatkowymi atrakcjami, takimi jak całkowicie oblodzone odcinki. Kurażu nie dodawały nam też leżące co jakiś czas w rowach samochody, oczywiście wszystkie dużo lepiej przystosowane do warunków niż nasz. Jeżeli już ktoś nas mijał na trasie, to raczej wyglądał bardziej tak:

Następnym razem wynajmujemy taki!

Sposób Islandczyków na warunki pogodowe

Pierwszą atrakcją na naszej trasie, był park krajobrazowy Þingvellir, którego pięknie uformowany według przewodników teren, w zimie był po prostu równomiernie przykryty śniegiem, czyli wyglądał tak, jak większość mijanych przez nas miejsc.

Kuce islandzkie, momentami aż zbyt przyjazne :)

Kuce islandzkie, momentami aż zbyt przyjazne 🙂

Po drodze, kolejnym urozmaiceniem poza samochodami w rowach i nielicznymi domkami, były też kuce. Jako, że już na etapie przygotowań, moją uwagę szczególnie przykuły informacje, że istnieje coś takiego jak kuc islandzki, że można go spotkać również w zimę i że są one bardzo przyjazne i chętne do zabawy z ludźmi, zabrałam ze sobą opakowanie owsianych batoników na wypadek takiego „spotkania”.

jeden z wybuchających gejzerów

wybuchający Strokkur

Po dłuższym niż zaplanowaliśmy czasie, znaleźliśmy się koło pola geotermalnego, na które składały się dwa malutkie gejzery – Smiður i Litli-Strokkur, większy, który wyrzucał wodę regularnie co 10 min – Strokkur i największy, od którego wzięła się nazwa wszystkich źródeł geotermalnych na świecie, wybuchający co około 48 h – Geysir. Właściwie po jeździe opuszczoną drogą, nie spodziewaliśmy się tego, że po dotarciu na miejsce, zobaczymy olbrzymi hotel, a do gejzerów będziemy musieli praktycznie się przepychać pomiędzy turystami, oczywiście się tym nie zniechęcaliśmy. Strokkur zdążył kilka razy wybuchnąć, Geysir nie wyglądał jakby zamierzał iść w jego ślady a woń zgniłych jaj się nasilała, pojechaliśmy więc dalej.

 

Następną zaplanowaną na naszej trasie atrakcją były tzw. Złote wodospady, przez które w każdej sekundzie przepływa 400 metrów sześciennych wody. Trochę zaskoczyło nas to, że były one zamarznięte. Widok naprawdę imponujący, tym razem jednak, bez ogrzewających gejzerów w pobliżu, odczuwalna temperatura była tak nieznośna, że zamiast kontemplować piękno wodospadów, sprawnie ruszyliśmy dalej.

wodospad Gullfoss

wodospad Gullfoss

Pomimo tego, że wyruszyliśmy praktycznie wraz ze wschodem słońca, powoli zaczynało już ono zachodzić. Postanowiliśmy jednak pojechać jeszcze kawałek dalej, ponieważ podobno w okolicy było miejsce z dobrą widocznością na lodowiec. Byliśmy na tyle zdeterminowani, że gdy okazało się, że na drodze są zamarznięte „śnieżne koleiny” wyżłobione przez zdecydowanie wyżej zawieszone samochody niż nasz, postanowiliśmy go zostawić i dalej pójść pieszo. Gdy okazało się, że chodzenie pieszo przy TAKIM wietrze nie wychodzi, zaczęliśmy biec, jednak ciągle na horyzoncie nie widzieliśmy niczego, co mogłoby być lodowcem, więc zawróciliśmy i postanowiliśmy wracać.

W poszukiwaniu lodowca

W poszukiwaniu lodowca

Musieliśmy się pogodzić z tym, że nasze zwiedzanie Islandii powoli ma się ku końcowi i pozostanie nam spory niedosyt. Chociaż jeszcze w drodze powrotnej, wyspa zaskoczyła nas najpiękniejszym zachodem słońca, jaki w życiu udało nam się zobaczyć. Pewnie to nie jest tak, że tutaj słońce zachodzi inaczej niż w pozostałych miejscach, wydaje mi się, że po prostu wrażenie potęgowało to, że wszystko wokół było białe, płaskie i skrzące.

Może Edvard Munch też był na Islandii...

Może Edvard Munch też był na Islandii…

Po dotarciu do mieszkania, zdecydowaliśmy się jeszcze na wieczorny spacer po Rejkiawiku, ponowną wizytę w termach (tam jest naprawdę super!) i wyruszyliśmy ostatni raz szukać zorzy. Tym razem nie chcieliśmy szczególnie oddalać się od miasta, ponieważ czekało nas jeszcze pakowanie, gdyż następnego dnia rano mieliśmy wylot. Pogoda była idealna – bezchmurne niebo, wysoka aktywność geomagnetyczna, stało się więc to, czego się spodziewaliśmy i ponownie zobaczyliśmy zorzę!


Zimowy wyjazd na Islandię ma swoje minusy – przede wszystkim jest okropnie zimno, pomimo tego, że temperatura nie spadała poniżej – 10 stopni, a my mieliśmy na sobie naprawdę dużo ubrań (bielizna termoaktywna, potrójne skarpety, spodnie, dwa swetry, ciepłe kurtki, czapki, szaliki i podwójne rękawiczki) wyjście z samochodu poza Rejkiawikiem na dłużej niż 5 – 10 minut było przerażające. Poza tym, zwierzęta, z których słynie Islandia – maskonury i wieloryby odlatują i odpływają wtedy w cieplejsze miejsca, ciężko z przejezdnością dróg, a dzień trwa 4 godziny. Jednak mimo to, nawet ja, bardzo sceptycznie podchodząca do tego wyjazdu, dałam się w 100 % przekonać, że było warto. Tak naprawdę i sama zorza by mnie przekonała, ale dodatkowo to przyjemne uczucie, gdy można się znaleźć na chwilę gdzieś, gdzie jest zupełnie pusto, biało i cicho, piękne widoki, źródła termalne, przemili ludzie i pyszna kawa, sprawiają że Islandia zimą jest super! Po prostu trzeba tu jeszcze raz przyjechać latem 🙂

zimno, biało, pusto i cicho

zimno, biało, pusto i cicho

SZWAJCARIA


Ze względu na mały błąd, który wkradł się przy kupowaniu biletów, a o którym pisałam wcześniej, Judyta i Kuba mieli spędzić w Bazylei jedną noc, my natomiast dwie. Po wylądowaniu i wydostaniu się z lotniska o wdzięcznej nazwie – Port lotniczy EuroAirport Bazylea-Miluza-Fryburg, okazało się, że host, u którego mieliśmy spędzić ten czas, ma wyłączony telefon. Jednak zupełnie się tym nie zrażaliśmy i postanowiliśmy dojechać pod adres, który mieliśmy podany, chociaż nasi znajomi, którzy pierwszy raz korzystali z couchsurfingu trochę nie dowierzali, kiedy powtarzaliśmy im, że będzie dobrze. Drogę wykorzystaliśmy na planowanie następnych dwóch dni. Już wcześniej rozmawialiśmy o tym, czy może się nie wybrać do Liechtensteinu autostopem, zatrzymując się po drodze w Zurychu, gdyż tam również mieliśmy możliwość noclegu. Postanowiliśmy ostatecznie, że zrobimy sobie spacer po centrum Bazylei i jeszcze tego samego wieczora spróbujemy dojechać do Zurychu, biorąc pod uwagę fakt, że to tylko nieco ponad 80 km, plan wydawał się sensowny.

Po dotarciu na wskazany adres, oczywiście okazało się, że wszystko jest dobrze, a nasz trochę rozkojarzony host – Reniar pomylił swój numer telefonu. Chwilę porozmawialiśmy i poszliśmy zwiedzać  Bazyleę. Przystrojone na święta centrum miasta prezentowało się naprawdę uroczo.

IMG_2064

Reniar wspaniałomyślnie zaproponował nam, że odwiezie nas na stację benzynową, która znajduje się po drodze do Zurychu. Stanęliśmy i pełni nadziei zaczęliśmy łapać stopa. Pełni nadziei byliśmy jeszcze przez następną godzinę, ale gdy minęła, zaczęliśmy trochę panikować. Mijała następna i właściwie gdy już próbowaliśmy zlokalizować ten poprawny numer telefonu do naszego hosta, żeby poprosić go o podwózkę w drugą stronę, zatrzymał się samochód! Jak się okazało, była to przesympatyczna 70-letnia pani, która przez drogę raczyła nas opowieściami o swoich czasach młodzieńczych, kiedy to sama łapała stopa w nocy w Afganistanie.

widok z okna

widok z okna Marty

Tak znaleźliśmy się w Zurychu, gdzie czekał na nas nocleg, ciepły prysznic i kolacja u cudownej siostry naszego kolegi – Marty (oj, jak strasznie jesteśmy za to wdzięczni!), , a nam nic więcej do pełni szczęścia tego dnia potrzebne już nie było.Gdy wstaliśmy ze świeżymi umysłami, uznaliśmy, że jednak plan z Liechtensteinem może być średnio realny, odpuściliśmy więc i uznaliśmy, że ten jeden cały dzień spędzimy w Zurychu, a następnego ranka zorganizujemy sobie jakiś transport na lotnisko w Bazylei.

Po pożywnym śniadaniu i pierwszej od wylotu z Islandii kawie, ruszyliśmy zobaczyć centrum Zurychu. Pogoda zdecydowanie zachęcała do spacerów – było około 10 stopni i świeciło słońce. Po opuszczeniu mroźnej Islandii, czuliśmy się przynajmniej jak po przylocie z Polski do Maroka, aż chciało się zrzucić z siebie te zimowe ubrania… Dodatkowo Marta była tak kochana, że przygotowała dla nas mapę z najważniejszymi atrakcjami i szwajcarską czekoladę na drogę, pozostało tylko zwiedzenie 🙂

Zurych spełnia jeden z ważniejszych dla mnie i dla Konrada warunków przyjemnego miasta – zbiornik wodny w centrum. Nic nie jest tak przyjemne jak posiłek lub krótki przystanek nad wodą po kilku godzinach zwiedzania.

jezioro Zuryskie

jezioro Zuryskie

 

Postanowiliśmy jeszcze zaczekać aż się ściemni, żeby zobaczyć Zurych nocą, po czym planowaliśmy zorganizować sobie transport na lotnisko. Nie było to takie łatwe, ceny szwajcarskich pociągów są naprawdę kosmiczne, a autobusy nie kursują. Jako,  że na lotnisku powinniśmy być o określonej porze, a nasze doświadczenia z łapaniem tu stopa były negatywne, znaleźliśmy też jednego kierowcę na blablacar i jednego na specjalnej francuskiej blablacar, jednak nikt nam nie odpowiadał. Mieliśmy więc problem.

noc w Zurychu prawie tak gwiaździsta jak u van Gogha

noc w Zurychu prawie tak gwiaździsta jak u van Gogha

Gdy kładliśmy się spać nasz plan ciągle nie był zbyt dobry, a wyglądał w skrócie tak: wstajemy o zupełnie chorej godzinie i sprawdzamy czy ktoś nam odpisał, jeżeli nie, jedziemy w miejsce, z którego można łapać stopa, jeżeli to również się nie powiedzie, jedziemy bardzo drogim, ale szybkim pociągiem. Szczęśliwie okazało się, że odezwał się do nas Francuz, który planował jechać do Bazylei w pasujących nam godzinach. Później co prawda okazało się, że będziemy jechali razem z jego żoną i teściową – obie solidnej wagi Rosjanki. Po twarzach poznały, że powinniśmy mówić po rosyjsku i było tak miło, że Francuz zaproponował nam, żebyśmy następnym razem będąc we Francji zatrzymali się u niego w domu. Wreszcie byliśmy na lotnisku, więc czekał nas już tylko przelot do Berlina, a potem dwa przejazdy Polskim Busem i przed 6 rano mieliśmy być w Gdańsku, a o 7:30 na zajęcia…