poza utartym szlakiem- Kazachstan i Kirgistan

Chyba pierwszy raz zdecydowaliśmy się wybrać się na wypoczynek w szczycie sezonu wakacyjnego, dodatkowo kupując bilety bez żadnych promocji. Szukaliśmy miejsca, w którym można odpocząć od nawarstwiających się obowiązków i szybkiego cywilizowanego życia. Chcieliśmy odciąć się od świata, chodzić po górach i jeździć konno. Wybór był prosty i padł na modny ostatnio Kirgistan. Ta moda w praktyce oznacza, że w internecie znajdziemy trochę relacji, na miejscu występuje coś co bez wątpienia można nazwać infrastrukturą turystyczną, a jednocześnie ciągle jest bardzo dziko.

Początkowo myśleliśmy o tym, żeby skorzystać z usług wizzaira, który oferuje loty do Astany z Budapesztu, następnie przejechać  ponad 1000 km pociągiem do Ałmaty, skąd  wyruszyć dalej do Kirgistanu. Uznaliśmy jednak, że opcja ta jest znacznie droższa niż byśmy oczekiwali, zbyt męcząca, a przede wszystkim bardzo czasochłonna. Postanowiliśmy więc obciążyć trochę serwery skyscannera i znaleźliśmy połączenie linii lotniczych SCAT z Wilna do Ałmaty, z przesiadką w Astanie w naprawdę niezłej, stałej cenie. Pozostało tylko dokupić dolot do Wilna za grosze i mogliśmy szykować się na wyjazd.

ASTANA


Nie będzie w tym wpisie wiele o miastach, bo zdecydowanie nie miasta są największą siłą tego regionu. Jedynym miastem, które nas zaintrygowało była Astana. Budowa Astany rozpoczęła się właściwie od zera w 1997, kiedy prezydent Nazarbajew postanowił przenieść stolicę do miejsca swojego urodzenia. Zbudowana za petrodolary stolica Kazachstanu robi olbrzymie wrażenie. Głównie dlatego, że spacerując po tej wielkiej przestrzeni i oglądając dość dziwne budynki przy zachodzącym słońcu, nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że znajdujemy się w jednej z  futurystycznych lokacji wyjętych wprost z gry komputerowej. W Astanie spędziliśmy zaledwie kilka godzin podczas przesiadki, co w mojej opinii okazało się wystarczającą ilością czasu. Astana znajduje się pośrodku stepu, więc żeby zobaczyć cokolwiek ciekawego trzeba szykować się na daleką podróż na południe kraju. Fajnie, że tak ułożyły się nasze loty. Trochę jednak szkoda byłoby nie zobaczyć tej dziwacznej stolicy Kazachstanu.

 

   

 

AŁMATY I KANION CZARYŃSKI


Przygotowując się do wyjazdu czytałam wiele pozytywnych opinii na temat dawnej stolicy Kazachstanu, nazywano ją nawet miejską perełką, a Lonely Planet rozpisywał na temat jej licznych atrakcji. Prawdopodobnie gdyby nie fakt, że lądowaliśmy w Ałmatach w nocy, od razu ruszylibyśmy do Kirgistanu. Zostaliśmy tam jednak jeden pełny dzień, przeszliśmy się po mieście, obejrzeliśmy główne atrakcje i na koniec wjechaliśmy na wzgórze Kok-Tobe, które zrobiło na nas zdecydowanie najlepsze wrażenie. Reasumując, gdybyśmy jednak odpuścili sobie Ałmaty, nie czułabym żalu. Miasto nie jest jakieś bardzo brzydkie, ale szkoda spędzać w nim czas, mając tak piękną naturę na wyciągnięcie ręki.

Następnym naszym miejscem noclegowym był Karakol, znajdujący się już w Kirgistanie. Postanowiliśmy dostać się do niego autostopem przez niezbyt uczęszczaną granicę w Kegen, żeby zobaczyć ważną atrakcję turystyczną Kazachstanu – Kanion Czaryński, jednocześnie nie tracąc zbyt wiele czasu na dojazdy. Sam Kanion jest naprawdę imponujący i pewnie spędzilibyśmy w nim więcej czasu, gdyby nie to, że ciężko spaceruje się z plecakiem w czterdziestostopniowym upale w okolicy południa.

  

 

KARAKOL I ALA KUL


Karakol (dawniej Przewalsk) jest najpopularniejszą w Kirgistanie bazą wypadową w góry Tien Szan i dokładnie w tym samym celu tam pojechaliśmy. Postanowiliśmy pokonać chyba najpopularniejszą dwudniową  trekkingową trasę nad położone wysoko w górach jezioro Ala Kul. Początkowo planowaliśmy odpuścić sobie namioty, iść z jak najlżejszym plecakiem i skorzystać z możliwości noclegu w jurcie w jednym z dwóch campingów znajdujących się na trasie. Nastraszono nas jednak, że w szczycie sezonu potrafi brakować tam miejsc noclegowych. Oczywiście w Karakolu istnieje możliwość wypożyczenia namiotu i całego niezbędnego sprzętu za niewielkie pieniądze i tak też ostatecznie postąpiliśmy. Pan z wypożyczalni wytłumaczył nam jeszcze jak powinniśmy rozłożyć trasę żeby zdążyć w dwa dni, wezwał dla nas taksówkę i ruszyliśmy.

Trasa wygląda mniej więcej tak, że pierwsze kilka kilometrów od wejścia do parku można pokonać taksówką. Następnie czekało nas około 11 km całkiem przyjemnego spaceru z niewielkim przewyższeniem, z prawdziwie rajskimi widoczkami, strumyczkami, konikami i zieloną trawką. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do pierwszego kampingu. Tam przekroczyliśmy most i zaczęły się kolejne 3 km do następnego obozu. W tym miejscu nie można było już jednak liczyć na przyjemny spacerek, ponieważ trasa prowadziła dość stromo pod górę, a potencjalne widoki zasłaniał las. W tym momencie zaczęły wychodzić nasze błędy w przygotowaniu. Pierwszy i największy – nie zrobiliśmy żadnej aklimatyzacji, poza tym wyruszyliśmy w góry z zatruciem pokarmowym; ja raczej delikatnym, ale u Konrada sprawa była poważniejsza. Sprawiło to, że te niewinnie brzmiące 3 km naprawdę dały nam się we znaki. Udało nam się jednak dotrzeć do naszego kempingu, który okazał się być całkiem przyjemnym miejscem rozstawionym na dziko przez kirgiską rodzinę. Można było u nich przespać się w jurcie, wypić herbatkę, zjeść ciepły posiłek a nawet skorzystać z boskiej sauny w namiocie, co bez zastanowienia zrobiliśmy i baaardzo polecamy. Myślę, że to właśnie dzięki saunie ta noc na dużej wysokości, w zimnie, była całkiem znośna, a następnego dnia wstaliśmy z nadzieją, że uda nam się zrealizować nasz ambitny plan.

  

Czekały nas kolejne 3 km marszu, z około kilometrowym przewyższeniem po raczej nieprzyjemnej „szutrowej” drodze. Na tej trasie przytrafiły się nam kolejne liczne kryzysy, a choroba wysokościowa dała nam się we znaki na tyle, że postanowiliśmy zażyć odpowiednie leki. Z przerwami co 50 metrów doczłapaliśmy się w końcu do szczytu. Znaleźliśmy się na wysokości 3800 m n.p.m. i wreszcie mogliśmy spojrzeć na te wymarzone jezioro, do którego tyle szliśmy. I co? I jezioro jest faktycznie bardzo ładne, ale niestety widok nie rekompensował nam trudów wędrówki. Gdy zaczęliśmy schodzić rozpadał się deszcz, co sprawiło, że schodzenie po mokrym żwirku wcale nie było dużo lepsze niż wchodzenie pod górę. Po drodze zatrzymaliśmy się w naszym obozowisku, gdzie czekał na nas nasz mokry namiot, reszta rzeczy, ciepła herbata i cudowna informacja. Głowa kirgiskiej rodziny powiedziała nam, że jeżeli zejdziemy kolejne 3 km, w następnym obozie znajdziemy człowieka, który swoim uazem może zawieźć nas pozostałe 23 km do hotelu. Po krótkich negocjacjach otrzymaliśmy kartkę z listem do kierowcy i z napotkaną po drodze przemiłą parą Polaków ruszyliśmy w dół. Nikt z nas nie żałował ani złotówki wydanej na transport, ponieważ po wielogodzinnym deszczu nasza wczorajsza rajska trasa zmieniła się w jedno wielkie grząskie bagno, a urocze strumyczki zalewały teraz cały szlak, gdy my bezpiecznie przejechaliśmy prosto do hotelu, gdzie zdołaliśmy tylko bezsilnie opaść na łóżka.

 

JEZIORO ISSYK KUL I KANION SKAZKA


To drugie co do wielkości alpejskie jezioro na świecie, łapie się też do czołówki najgłębszych jezior świata. Issyk Kul podobno zachwyciło Aleksandra Macedońskiego, tu też wypoczywali Breżniew i Jelcyn, a obecnie jest ono najpopularniejszym w Kirgistanie kurortem dla miejscowych. Nie do końca kurortem w naszym rozumieniu tego słowa, ponieważ większość obecnej tam infrastruktury turystycznej ewidentnie swoje najlepsze lata przeżywała za czasów ZSRR. Nam to jednak zupełnie nie przeszkadzało, a jezioro Issyk Kul uznaliśmy za idealne miejsce na wypoczynek po ciężkim trekingu. Ulokowaliśmy się w miejscowości Kaji Say ze względu na pobliski kanion Skazka i piaszczystą plażę. Dojazd do kanionu jest banalny, właściwie jak dojazd dokądkolwiek w Kirgistanie bądź Kazachstanie. Wystarczy stanąć na drodze i wyciągnąć rękę, potem wszystko zależy od tego czy chcemy zapłacić za nasz transport, czy wolimy wersję darmową. Zatrzymywać się będą busiki, taksówki i zwykli ludzie. Dużo słyszeliśmy o tym, że miejscowi proszą autostopowiczów o drobne kwoty za podwózkę, nam zdarzyło się to właściwie tylko jeden raz, a zdecydowaną większość naszej trasy przemierzyliśmy autostopem. Chociaż nazwa Issyk Kul oznacza dosłownie gorące jezioro, to na nasze standardy było zbyt zimne na kąpiel i nasz dwudniowy relaks nad jeziorem polegał głównie na plażowaniu i dochodzeniu do siebie.

   

 

JEZIORO SONG KUL


Wiem, że ten wpis wygląda jakbyśmy byli wyjątkowo zapalczywymi fanami jezior, śpieszę wyjaśnić, że to tylko zbieg okoliczności. Song Kul akurat nie było w naszych początkowych planach, na ostatnie dni mieliśmy wybrać się w okolice Narynia. Jednak tak jak wspomniałam na początku wpisu, jedną z rzeczy, jakie chcieliśmy robić w  Kirgistanie była zdecydowanie jazda konna. Jako, że nieszczególni z nas jeźdźcy, szukaliśmy raczej niezbyt wymagającej trasy. I tak okazało się, że na jedną z naszych autostopowych podwózek złapaliśmy pana, który zawodowo zajmuje się organizacją wycieczek po Kirgistanie i serdecznie polecił nam wizytę nad Song Kul, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna. Song Kul jest drugim co do wielkości jeziorem Kirgistanu, a jego tafla znajduje się na wysokości 3016 m n.p.m. Standardowym sposobem dotarcia do niego jest wykupienie wycieczki w lokalnym biurze turystycznym w miejscowości Kochkor. Istnieje możliwość dotarcia do jeziora na własną rękę, ale szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy to gra warta świeczki. Za nasze wakacje „all inclusive”, na które składały się dojazd w obie strony, nocleg w jurcie, trzy posiłki, dwie godziny samodzielnej jazdy konnej i nocleg dla kierowcy zapłaciliśmy równowartość około 150 złotych na osobę. Znając ceny w Kirgistanie, szacuję, że organizując wszystko na własną rękę moglibyśmy zaoszczędzić maksymalnie po 30 – 40 zł, a na pewno kosztowałoby to sporo cennego dla nas czasu.

Pobyt nad jeziorem Song Kul był dla mnie dokładnie tym, czego szukałam w Kirgistanie. Spokój, oderwanie od codzienności, piękne górskie krajobrazy i pasterze wypasające swoje stada różnej maści zwierząt. Podczas tych dwóch dni zrobiłam prawie tyle samo zdjęć, co podczas reszty podróży, tak tam było pięknie 🙂 Faktycznie możemy też polecić to miejsce dla początkujących jeźdźców konnych takich jak my.

 

PODSUMOWANIE


W drodze powrotnej do Ałmaty zajechaliśmy jeszcze zobaczyć jedyny kirgiski zabytek – wieżę Burana. Nie jest ona jakoś szczególnie wyjątkowa, ale biorąc pod uwagę jej położenie i tak praktycznie każdy turysta przyjeżdżający do Kirgistanu będzie ją mijał.

Reasumując, wyjazd spełnił nasze oczekiwania praktycznie w stu procentach. Jedynym rozczarowaniem okazał się dla nas treking nad Ala Kul, jestem przekonana, że w tym pięknym, górzystym kraju można znaleźć wiele trekingów wymagających mniej wysiłku, a oferujących bardziej atrakcyjne widoki. Wyjątkowo też wróciliśmy do domu nie przekraczając zaplanowanego budżetu na podróż. Na miejscu zastaliśmy spokój, którego tak bardzo tam szukaliśmy, a także bardzo gościnnych i ciekawych ludzi. Tak więc polecam zabrać się za naukę podstaw języka rosyjskiego i szukanie biletów, zanim wyprzedzą Was inni 🙂