w krainie Króla Lwa – Masai Mara

Mimo że nasz szalony, pandemiczny wyjazd planowany był w naprawdę krótkim czasie (od zakupu biletów lotniczych do lądowania w Nairobi minął tydzień), cała nasza trójka włożyła dosyć dużo serca i wolnego czasu w przeszukiwanie blogów i internetowych forów, żeby plan miał na tyle rąk i nóg, na ile to tylko było możliwe. Okazało się, że nawet spędzając godziny na szperaniu w czeluściach internetu, znalezienie porządnych, rzetelnych i aktualnych informacji o tym, w jaki sposób najlepiej i najtaniej odwiedzić najpopularniejszy park narodowy w Kenii – Masai Marę, graniczy z cudem. Mam wrażenie, że nam udało się mimo wszystko odkryć rozwiązanie idealne, zarówno pod kątem budżetu, jak i zdobycia jak największej ilości wrażeń do kolekcji. 

Tytułem wstępu, warto chyba przytoczyć parę suchych faktów na temat parku, by lepiej zrozumieć, czemu jedno zwykłe safari może być warte aż tyle zachodu. Streszczając artykuł z polskiej wersji Wikipedii – Masai Mara to północna część ekosystemu Mara-Serengeti, znanego chyba głównie z Wielkiej Migracji (pięknie pokazanej w programie BBC, my się na nią niestety nie załapaliśmy). Zajmuje obszar około 1510 km2, a spotkać możemy tam dosłownie miliony zwierząt (znów za Wikipedią – największa na świecie liczba zwierząt występujących na sawannie!). 

Teoretycznie zobaczyć tu można całą wielką piątkę i wiele, wiele więcej. Sam park należy zaś do lokalnej społeczności, nie do rządu w Nairobii, więc kiedy otrzemy już łzy po zobaczeniu rachunku ($80 od osoby, nawet w pandemicznych czasach, gdy wszystkie inne parki obniżyły ceny wjazdu o połowę), naprawdę sporo radości może dać nam fakt, że sponsorujemy ochronę zwierząt i lokalne szkoły, nie bawiąc się jednocześnie w ‘białych zbawców’ z workiem prezentów.

Pewnie zależy to od podróżniczych priorytetów, ale dla nas odpowiedzią na pytanie, czy warto się w to bawić, było jednoznaczne “tak, zobaczymy, gdy będziemy na miejscu”. Głównym powodem naszego niezdecydowania był czynnik finansowy, jako że wszystkie znalezione w internecie informacje jednoznacznie odradzały robienie Mary na własną rękę, a zewsząd bombardowały nas tylko zorganizowane wycieczki za grube tysiące (o ile się nie mylę, największym absurdem była firma proponująca nam niesamowitą ofertę dwóch dni z dojazdem z Nairobi i z powrotem za jedyne 1300 euro od osoby).  

Nasz plan wyłonił się dość naturalnie podczas jakiejś luźnej pogawędki – a co jeśli spróbujemy dojechać do parku na własną rękę i wynająć przewodnika z porządnym jeepem na miejscu? 

Warto chyba w tym momencie wspomnieć o dylematach samochodowych, żeby lepiej wyjaśnić kontekst. Przede wszystkim większość ludzi w internecie do zwiedzania Kenii doradza Toyotę Hiluxa, jeśli jesteśmy już na tyle uparci, by rzeczywiście robić to samodzielnie. Nam jedyna godna uwagi oferta wynajmu Hiluxa umknęła, gdy spóźniliśmy się z rezerwacją o jeden dzień, w związku z czym musieliśmy trochę zaufać szczęściu, trochę przeczuciom. 

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wynajęcie mniejszego auta z napędem 4×4, które towarzyszyć miało nam przez cały pobyt w Kenii. Ofertę znaleźliśmy na jakiejś kenijskiej stronie z ogłoszeniami (o wiele taniej niż poprzez międzynarodowe serwisy bookingowe, dogadaliśmy się przez Whatsappa, a na lotnisku czekał na nas pan w odrapanej do granic możliwości Toyocie Vanguard – deal życia, mimo wielu późniejszych przygód z podwoziem). Z czystym sumieniem mogę potwierdzić, że zwykłe auto 4×4 sprawdzi się doskonale na każdym innym kenijskim safari, da też radę na autostradzie śmierci oraz na polnych drogach składających się głównie z dziur i kolein, zostaniemy wpuszczeni wszędzie gdzie chcemy i przy odrobinie szczęścia nigdzie nie zawiśniemy ani nie utkniemy w żadnych kałużach. Jest to więc dobra, dość ekonomiczna opcja na podróżowanie po Kenii, a z pewnością łatwiejsza do ogarnięcia niż latanie między Nairobii i Mombasą oraz dużo przyjemniejsza – przynajmniej z perspektywy pasażera – niż szalone busy.

Sama Masai Mara to jednak zupełnie inny temat. Jeśli nie zdecydujemy się na wynajęcie porządnego samochodu z porządnym przewodnikiem, możemy stracić nasze osiemdziesiąt dolarów na jeżdżenie w tę i we w tę po trzech wytyczonych drogach na krzyż, licząc na to, że zwierzęta łaskawie akurat tam się będą przechadzać. Schowaliśmy więc całą naszą dumę do kieszeni i po wysłaniu kilku zapytań dotyczących pakietu nocleg plus safari, zdecydowaliśmy się na Riverside Mara Camp przy Talek Gate.  

Tutaj znowu we znaki dał się kompletny brak informacji w internecie – wszystkie blogi odradzały dojazd do parku na własną rękę ze względu na rzekomo absurdalne warunki drogowe i tylko dzięki determinacji Gosi udało się odgrzebać wpis z Tweetera Ministra Transportu ogłaszający otwarcie nowej asfaltowej drogi do zupełnie innej bramy – Sekenani Gate – i tam też postanowiliśmy jechać. Trasę pomiędzy Sekenani a Talek Gate planowaliśmy pokonać przejeżdżając przez teren parku (właściciel naszego noclegu powiedział nam, że możemy zrobić taki transfer w ramach biletu).

Bilet wstępu do Masai Mary obejmuje pozwolenie na przebywanie w granicach parku przez 24 godziny oraz jeden dodatkowy tranzyt z bramy do bramy, a sam park otwarty jest między godziną 6 a 19. Mimo dość długich prób negocjacji wstępu z panem strażnikiem, nie udało nam się osiągnąć konsensusu, więc żeby zaoszczędzić na dodatkowej “dniówce” i jednocześnie zapewnić sobie nazajutrz cały dzień wrażeń, z wjazdem do parku czekaliśmy aż wybije szósta, kręcąc się pod bramą, odmawiając zakupu bransoletek z koralików i wciąż intensywnie negocjując z panem strażnikiem, którego nie imały się żadne logiczne argumenty.

Już ten pierwszy wieczorny przejazd był piękną obietnicą tego, co spotka nas następnego dnia – zaczepieni po drodze ludzie pokierowali nas w stronę naszej pierwszej, wylegującej się w promieniach zachodzącego słońca lwicy oraz przycupniętego za krzakiem w oddali geparda. Biorąc to za dobry omen, pospieszyliśmy do całkiem przyjemnego lodga, by złapać trochę snu. 

Zorganizowany przez nasz ośrodek kierowca i przewodnik, Nchoe Natema, odebrał nas z samego rana, zapakował do bardzo wiekowego Hiluxa i zabrał na przygodę. Niesamowity był ten kontrast pomiędzy jego tradycyjnym masajskim strojem w kratkę, sznurami koralików na szyi,  głową pokrytą muchami, które zdawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia, opowieściami o żonach i krowich posagach, oraz wiecznie rozdzwonionym smartfonem przy uchu. Jednakże to właśnie dzięki temu, że nie odrywał się od telefonu, udało mu się zawieźć nas w miejsca, gdzie działo się najwięcej.

Całe safari wyglądało mniej więcej tak, że etapy powolnego przejeżdżania i patrzenia na stada bawołów, zebr, żyraf i słoni (choć z perspektywy czasu brzmi to absurdalnie i wiem, że gdybym dziś znów zobaczyła słonia przy drodze zaszkliłyby mi się oczy – w tamtym momencie zwierzęta te mieliśmy na tyle opatrzone, że naprawdę nie robiły na nas dużego wrażenia), przeplatane były szaleńczą jazdą przez rzeki i rowy przy prędkości, od której spadaliśmy z siedzeń i waliliśmy głową w dach. 

Nchoe musiał mieć tego dnia naprawdę zaufane źródła informacji, bo poranek rozpoczęliśmy od wjazdu na wielką równinę, na której wylegiwało się dziewięć lwów, zupełnie nic sobie z naszej obecności nie robiąc. Następnie odbyliśmy dziką gonitwę do miejsca, gdzie znajdował się czarny nosorożec. Widok w Masai Marze na tyle rzadki, że nawet nasz masajski przewodnik wyciągnął telefon i zaczął kręcić filmiki z wielkim uśmiechem na twarzy. Przed przerwą na lunch udało nam się zobaczyć jeszcze słynne stado gepardów z Masai Mary – wspaniałą piątkę braci, która wbrew samotniczemu instynktowi tego gatunku, wszędzie widziana jest razem. Programy przyrodnicze twierdzą, że bracia razem polują, nam niestety udało się ich przyłapać tylko na wspólnej drzemce.

Zapakowany przez nasz ośrodek lunch zjedliśmy siedząc na skarpie, pod czujnym okiem wylegujących się w wodzie hipopotamów, których na jednym ze zdjęć naliczyłam zaledwie około pięćdziesięciu. Po posiłku pokręciliśmy się trochę samochodem po okolicy, po czym Nhoe zaczepił przypadkowych masajskich nastolatków pasących w okolicy krowy, ci z kolei skierowali nas w stronę bardzo pornograficznego przedstawienia w wykonaniu lwa i jego samicy. Gdy niebo zaczęło się chmurzyć, dzień pełen wrażeń dawać we znaki dość nagłym zmęczeniem, a czas przygody powoli zdawał się dobiegać końca, nasz przewodnik otrzymał jeszcze jeden magiczny telefon, po którym popędził w stronę kolejnego stada lwów, tym razem z licznymi kociętami. 

Mara pożegnała nas tego dnia ulewnym deszczem, co jeszcze bardziej spotęgowało i tak silne już uczucie odrealnienia. 

Masai Mara zdecydowanie nie jest najtańszym i najłatwiejszym do zorganizowania safari w Kenii, na pewno też nie dla każdego spełnieniem marzeń będzie obserwacja dzikich zwierząt w ten lekko ryzykowny, acz wyjątkowo fascynujący sposób. Mnie osobiście wciąż jednak czasem we śnie prześladują powidoki tego dnia, znów widzę tę niekończącą się przestrzeń, czuję słońce na twarzy i patrzę lwom prosto w oczy – więc chyba jednak warto?

Wpis autorstwa Emilii.