w 70 dni dookoła świata – fascynująca Birma

Birma, Myanmar… Niezależnie od nazwy, na wizytę w tym kraju nastawieni byliśmy od dawna. Wraz z Kubą i Iranem, Birma znajduje się na mojej liście państw, które z racji tego, że dopiero nieśmiało otwierają się na świat zewnętrzny, warto zobaczyć zdecydowanie wcześniej niż później. A Birma ma do zaoferowania znacznie więcej niż same atrakcje turystyczne, cały czas ma się wrażenie, że to miejsce fascynujące, niepowtarzalne i chyba wyjątkowo niezglobalizowane jak na standardy współczesnego świata.

Patrząc na mapę świata, doskonale widać, jak bardzo nie po drodze była nam ta Birma. Byliśmy nawet gotowi odpuścić sobie zwiedzanie tego kraju, koncentrując się bardziej na Malezji i Indonezji, ale w trakcie organizacji podróży okazało się, że nie dość, że z Melbourne najtaniej dolecieć można do Bangkoku, to jeszcze zakup biletu miesięcznego w Air Asii sprawia, że zwyczaj drogie połączenia pomiędzy Bangkokiem a Mandalaj zrobiły się dla nas bardzo tanie. Tak więc zrobiliśmy, jak zaplanowaliśmy, z Melbourne dolecieliśmy do Bangkoku lotem linii Jet Star. Jedenaście godzin w taniej linii to nie jest jednak najlepsze rozwiązanie. Mimo przygotowanych wcześniej słuchowisk, filmów i książek, a także własnego prowiantu, lot trwał niemiłosiernie długo. Po przylocie zdrzemnęliśmy się w sympatycznym hoteliku niedaleko lotniska Don Mueang. Następnego dnia rano polecieliśmy do Mandalaj, a ja, siedząc wygodnie w samolocie pogratulowałem sobie w myślach koncepcji podróży dookoła świata w kierunku zachodnim. Nie dość, że aby zapanować nad jet lagiem wystarczyło później chodzić spać i później wstawać, tak wreszcie na koniec podróży przyszło nam trafić do miejsc, gdzie jest tak bardzo tanio.

Sama Birma jest krajem ekstremalnie dziwacznym, a przez to bardzo fascynującym. Przed brytyjską kolonizacją z początku XIX wieku, Birma była buddyjską monarchią absolutną, toczącą wojny z Tajlandią o tereny przygraniczne. Podczas II wojny światowej Birmę zajęli Japończycy, w których pierwotnie miejscowa ludność widziała wyzwolicieli. Szybko się jednak okazało, że nowy kolonizator jest znacznie bardziej opresyjny od starego, co doprowadziło do birmańsko-brytyjskiego porozumienia, które w wielkim skrócie sprowadzało się do obietnicy niepodległości w zamian za krwawą walkę z Japończykami. Niestety, mimo uzyskania niepodległości, Birmańczycy zupełnie nie poradzili sobie z zażądaniem wlanym państwem. Lata od zakończenia wojny do czasów współczesnych minęły na zamachach stanu, rządach junt wojskowych, otwieraniu i zamykaniu się na zachód, a także czystkach etnicznych i zwyczajnych, krwawo spacyfikowanych rewolucjach. Tego typu rządy doprowadziły do tego, że obecnie Birma jest krajem bardzo biednym i słabo rozwiniętym. Ponadto obecny totalitarny buddyjski reżim masowo morduje i wypędza z kraju Rohingjów, muzułmańską mniejszość, uznając ich bezprawnie za nielegalnych imigrantów z Bangladeszu.

Na przekór ciężkiej historii, wielkim skarbem Birmy okazują się ludzie- serdeczni, pomocni i pracowici, a także przez swój wygląd zupełnie egzotyczni. Mężczyźni na co dzień chodzą w spódnicach, zaś kobiety malują sobie twarze jakimś paskudnym mazidłem, trochę w celu ozdoby, trochę jak przeciwsłonecznego kremu z filtrem, trochę aby odstraszać owady. Czerwone i popsute zęby od żucia betelu i plucia nim na ulicę mają wszyscy, niezależnie od płci. Dodajmy do tego fakt, że birmański tydzień ma osiem dni, ponieważ środę podzielono na dwa dni- 12-godzinną środę rano i 12-godzinną środę po południu, to robi się już naprawdę dziwnie. Ponadto, w tym kraju funkcjonuje najgorzej przemyślany ruch uliczny na świecie. Otóż za rządów brytyjskich, wprowadzono w Birmie ruch lewostronny. Jednakże, w 1970 roku, na podstawie zaleceń nadwornego astrologa, w celu „uniknięcia wielkiego kataklizmu” z dnia na dzień zmieniono ruch z lewostronnego na prawostronny. Nie wiem jakiej katastrofie miało to zapobiec, ale niemal pół wieku po tym wydarzeniu prawie wszystkie samochody nadal mają kierownicę po prawej stronie, a kierowca znacznie lepszy widok na pobocze niż na jezdnię. Powód? Praktycznie wszystkie samochody sprowadzane są z krajów ościennych, gdzie wszędzie obowiązuje nadal ruch lewostronny. Jak łatwo przewidzieć, prowadzi to do wielu śmiertelnych wypadków.

Jako wisienkę na torcie weźmy pod lupę jeszcze kwestię nazwy kraju: Birma czy Myanmar? Obie nazwy oznaczają właściwie to samo- Myanmar to literackie określenie najliczniejszej grupy etnicznej kraju, Bamar, a Birma to potoczne określenie tej samej grupy. Brytyjczycy nadali krajowi nazwę Birma, a junta w 1989 roku zmieniła nazwę na Myanmar. I nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby nie fakt, że zmiana nazwy nie była demokratyczna, wobec czego część państw stosowało nadal starą nazwę (np. Wielka Brytania), cześć nową (np. Japonia), cześć, w tym Polska stosuje obie naprzemiennie, a niektórzy, jak Hilary Clinton, boją się użyć publicznie jakiejkolwiek nazwy i dlatego mówią jedynie „this country”. Mi osobiście znacznie bardziej podoba się nazwa Birma, więc bez podtekstów politycznych będę nazywał ten kraj w taki sposób.

W Birmie spędziliśmy sześć nocy- po jednej na początku i końcu pobytu w Mandalaj i cztery w Bagan. Prosto po przylocie na lotnisko, okazaniu wyrobionej wcześniej wizy i targach z taksówkarzami, pojechaliśmy zobaczyć wioskę Mignun, z piękną białą stupą i największym współcześnie działającym dzwonem świata. Po drodze zatrzymaliśmy się na moście zrobić kilka zdjęć okolicznym pagodom. Widok był oszałamiający, podobnie jak nasza pierwsza kolacja w kraju. Jedzenie było fantastyczne!

Następnego dnia rano wiele godzin wlekliśmy się autobusem, który dowiózł nas w końcu do Bagan, czyli do pozostałości po istniejącym pomiędzy IX a końcem XIII wieku pierwszym królestwie jednoczącym tutejsze plemiona, z których później wyłoniła się współczesna Birma. Pierwszego dnia załapaliśmy się jeszcze na zachód słońca z łódki, a kolejne całe trzy dni zwiedzania pozostałości po ponad dwóch tysiącach świątyń na wypożyczonym elektrycznym skuterze minęło jak mgnienie oka. Trzeba przyznać, że Bagan nie jest aż tak fajną miejscówką jak Angkor w Kambodży, ale i tak zwiedzanie różnorakich świątyń robi ogromne wrażenie. Zdecydowanie warto jeden wieczór poświecić na zachód słońca z nowo wybudowanej (i przy okazji strasznie szpetnej) wieży widokowej. Co do wschodu słońca- balony przelatujące rano nad świątyniami są bardzo piękne, ale należy pamiętać, że warto się bardzo ciepło ubrać przed wyjazdem na wschód słońca, gdyż noce w Bagan są zaskakująco zimne.

Wieczorami, po zachodzie słońca lubiliśmy się przejść po naszym miasteczku Nyang U. Mają tam ciekawy targ, na którym odbywają się zawody w sporcie narodowym- grze w zośkę małą piłka z dziurami, czemu towarzyszą ogromne emocje i zainteresowanie. Zauważyliśmy też, że miejscowi nie wylewają za kołnierz, a jak na Azjatów potrafią wypić zadziwiająco sporo. Ciężko również nie zwrócić uwagi na wszechobecnych buddyjskich mnichów i mniszki. Wydaje mi się, że w Birmie, przy tym całym chaosie, jedyną niezmienną rzeczą pozostaje spory wpływ religii buddyjskiej na życie mieszkańców. Stąd przywdzianie mniszych szat wydaję się całkiem bezpieczną opcją w karierze zawodowej.

Niestety, podczas wizyty w Birmie spalił nam się dysk w laptopie, co doprowadziło do wielu dziwacznych interakcji z bardzo pomocnymi lokalsami. Mimo najszczerszych chęci miejscowych, laptopa nie dało się naprawić ani w Niang U, ani po powrocie w Mandalaj. Na szczęście Gosia znalazła w internecie specjalistę, który podjął się skutecznej naprawy naszego komputera podczas kolejnej, jednodniowej przesiadki w Bangkoku. Wyposażeni w naprawiony sprzęt następnego dnia rano ponownie stawiliśmy się na lotnisku Don Muang, oczekując na lot na Borneo….